Miasto czeka na swój film

Polskie kino usiłuje nadrobić lata zaniedbań i w tym roku mieliśmy aż dwie premiery filmów poświęconych Powstaniu Warszawskiemu. Jednak wzorcem opowieści o bohaterach mających moralną rację, ?ale skazanych na klęskę, wciąż pozostaje „Kanał" Andrzeja Wajdy.

Publikacja: 02.10.2014 09:02

„Miasto 44” Jana Komasy (2014 r.) Anna Próchniak

„Miasto 44” Jana Komasy (2014 r.) Anna Próchniak

Foto: kino świat

Okrągła rocznica i spektakularna premiera „Miasta 44" Jana Komasy na Stadionie Narodowym stały się pretekstem do podsumowań na temat obecności sierpniowego zrywu na ekranie. I w sumie nie wypadają one zbyt dobrze. Co prawda Powstanie Warszawskie pojawia się w niemal 20 obrazach, ale najczęściej epizodycznie. To, oczywiście, przede wszystkim kwestia polityki.

W okresie stalinowskim, kiedy pamięć powstania była żywa, stało się ono tematem zakazanym. Z jednym wyjątkiem. Sekwencja walk znalazła się w pierwszym polskim powojennym filmie, w „Zakazanych piosenkach" (reż. Leonard Buczkowski, 1947). Choć była zainscenizowana, sprawiała wrażenie tak autentycznej, że po latach niektóre epizody (np. mali chłopcy biegnący z butelkami z benzyną) wykorzystywano – mniej lub bardziej świadomie – w filmach dokumentalnych.

Po październikowej odwilży 1956 roku było nieco lepiej, ale nie do tego stopnia, by mówiono, kto właściwie w Warszawie walczył. Nie mogła z ekranu paść nazwa Armii Krajowej, więc mówiono o enigmatycznym ruchu oporu, wojsku polskim, a przede wszystkim – wbrew oczywistym faktom – o Armii Ludowej. Dopiero w 1978 r. w telewizyjnej „Godzinie W" (reż. Janusz Morgenstern) pozwolono pokazać AK i powstańczą legitymację.

A jednak mimo cenzury najwybitniejszym obrazem poświęconym tragedii powstania, filmem, od którego początek bierze najważniejszy dla powojennego kina nurt nazwany „polską szkołą filmową", był i pozostaje do dziś „Kanał" (reż. Andrzej Wajda, 1956). Jeszcze dzisiaj wielu ludzi wiedzę o powstaniu czerpie właśnie z tego obrazu. Autorem scenariusza – według własnego opowiadania – był Jerzy Stefan Stawiński, uczestnik powstania, dowódca kompanii łączności mokotowskiego Pułku „Baszta". To jego kolejnym scenariuszom zawdzięczamy inne ważne „powstańcze" filmy: „Eroikę" (reż. Andrzej Munk, 1958), wspomnianą „Godzinę W" czy epizodyczne „Urodziny młodego warszawiaka" (reż. Ewa i Czesław Petelscy, 1980).

Krytyka w kraju, nagroda w Cannes

„Kanał", wbrew temu, co można by sądzić, przywitano chłodno. Krytyka i część widzów (z prawie 5 milionów) uznała, że reżyser pierwszego filmu poświęconego powstaniu nie sprostał tematowi. Oczekiwano pomnika bohaterskiego zrywu, a nie dzieła pełnego ekspresyjnych, metaforycznych obrazów spajających romantyczną filozofię z wątkiem nieuchronnego, tragicznego końca. Sarkazm wobec dowódców powstania odczytano jako postawę antybohaterską. Dopiero nagroda w Cannes i entuzjastyczne reakcje ze świata nieco złagodziły pierwotny krytycyzm. Który dziś, gdy znamy artystyczną rangę obrazu i wszyscy mamy w pamięci jego najważniejsze sceny, wydaje się nieuzasadniony.

Jest 56. dzień chylącego się ku upadkowi powstania, Mokotów. Po nieudanej próbie przebicia się przez stanowiska niemieckie kompania porucznika „Zadry" wchodzi do kanału, by przedostać się do Śródmieścia. Niebawem oddział zostaje rozbity na trzy mniejsze grupki ludzi błąkających się po omacku w cuchnących czeluściach. Nad bohaterami ciąży tragiczne fatum: muszą zginąć na skutek okoliczności zewnętrznych. A jeśli mimo to zdołają uratować życie – znów je poświęcą z wewnętrznego nakazu. Ostatecznie z ponad 40 powstańców nie ocaleje nikt. Informują o tym słowa narratora już w prologu: „Oto ostatnie godziny życia tych ludzi. Patrzcie uważnie". Reżyser od początku budował atmosferę sytuacji osaczenia i zarazem zagrożenia życia. Stworzyło to wrażenie postępującego zamykania w pułapce.

Przeciw taniemu patosowi

Osiem miesięcy po premierze „Kanału" na ekran weszła „Eroica" opatrzona podtytułem „Symfonia bohaterska w dwóch częściach". Burza rozpętana wokół filmu Wajdy, oskarżenia o deprecjonowanie wartości bohaterskiego czynu wraz upływem czasu zostały zapomniane. Film Munka, zwłaszcza jego część pierwsza „Scherzo alla Polacca", także ściągnął na siebie krytykę, stając się kolejną inspiracją do dyskusji na temat naszego narodowego charakteru. Ale wbrew powtarzanym przez lata komunałom, Munk nie występował przeciwko postawie heroicznej. Był tylko niezwykle wyczulony na fałsz i tani patos, które niewiele miały wspólnego z prawdziwym bohaterstwem. Stawiński w swojej noweli „Węgrzy" opowiada historię outsidera – cywila, warszawskiego cwaniaka, który nie ma zamiaru ginąć dla ojczyzny. Dzidziuś Górkiewicz chce przetrwać, a po wstańcy mają mu w tym tylko pomóc i dlatego to on pomaga im. W filmie obraz heroicznych czynów i walczącego miasta, ludności cywilnej zyskuje niezwykły kontrapunkt. Munk uzyskuje efekt groteski, łącząc sceny przerażające i śmieszne (jak choćby wtedy, gdy skacowany bohater, mocząc w sadzawce nogi, wypija ostatnie krople wina z butelki, po czym rzuca ją do tyłu w stronę niewidzianego przez siebie niemieckiego czołgu). Komizm „Scherza" związany jest nierozłącznie z rolą Edwarda Dziewońskiego. Kreując postać Dzidziusia, połączył w tej postaci cechy negatywne: cwaniactwo i tchórzostwo, z plebejską żywotnością i rozsądkiem. Zdołał uwiarygodnić jego metamorfozę aż do ostatniego, dramatycznego gestu powrotu do ginącego miasta.

„Eroica" i „Kanał" to dwa kamienie milowe w historii kina powstańczego i polskiego jednocześnie. Obrazy przełomowe, legendarne, które przez kolejne dziesięciolecia będą dla twórców znad Wisły punktem odniesienia zarówno w kontekście filmowym, jak i ideowym. Dlatego artystom, którzy mierzyli się z tematem zrywu z sierpnia 1944, było później bardzo trudno, bo zawsze ich dzieła zestawiano z dokonaniami Wajdy i Munka. Z tego właśnie powodu nie pamiętamy dziś już o pochodzących z tej samej epoki obrazach w rodzaju „Kamiennego nieba" (reż. Ewa i Czesław Petelscy, 1959). Film, który pokazuje losy cywilnych mieszkańców Warszawy podczas powstania, był adaptacją powieści Jerzego Krzysztonia i proponował ciekawą perspektywę. Jest to opowieść o tym, jak w wyniku bombardowania i ostrzału pięć osób zostaje przysypanych w piwnicy dużej kamienicy. W obliczu śmierci ludzie skazani na siebie zupełnym przypadkiem (dozorczyni, drobny złodziejaszek, dziewczyna, matka z córeczką, stary profesor) przechodzą próbę charakterów.

Bestseller na ekranie

W zapomnienie poszła też telewizyjna adaptacja sławnej przed laty powieści Romana Bratnego „Kolumbowie. Rocznik 20" (1957), książki, która była wielkim bestsellerem oraz szkolną lekturą, mimo że pokazywała zakłamany obraz Warszawy czasów okupacji (wbrew faktom poważną rolę w konspiracji odgrywa komunistyczna Armia Ludowa). Pięcioodcinkowy serial w reżyserii Janusza Morgensterna opowiada nie tylko o powstaniu, ale akcja dwóch ostatnich odcinków („Oto dziś...",  „Śmierć po raz drugi") rozgrywa się w czasie walk. Bohaterowie uczestniczą wtedy w heroicznej obronie Starego Miasta. Ten sam twórca osiem lat później zrealizował „Godzinę W", telewizyjny film będący zapisem przełomowego dla dziejów stolicy dnia – 1 sierpnia 1944 r.

Potem z tematem powstańczym było w naszym kinie znacznie gorzej. Częściej realizowano filmy przedstawiające późniejsze losy jego uczestników niż obrazy o samym wydarzeniu. Bohaterów, którzy mieli za sobą udział w walkach, znajdziemy w kilkunastu filmach. Od „Popiołu i diamentu" (Andrzej Wajda, 1958), „Nikt nie woła" (Kazimierz Kutz, 1960), „Powrotu" (Jerzy Passendorfer, 1960), „Pogoni za Adamem" (Jerzy Zarzycki, 1970), „..droga daleka przed nami..." (Władysław Ślesicki, 1979), „Pierścionka z orłem w koronie" (Andrzej Wajda, 1993) po „Warszawę" (Dariusz Gajewski, 2003) z błąkającym się bezradnie po mieście starym powstańcem z biało-czerwoną opaską na ramieniu, który pamięta wszystko z wyjątkiem własnego adresu. Swoich filmowych portretów doczekali się też poeci powstania. Krzysztof Kamil Baczyński nawet dwóch. Pierwszy był zrealizowany dla telewizji „Dzień czwarty" (reż. Ludmiła Niedbalska, 1984), gdzie znajdziemy paradokumentalny obraz pierwszych dni walk. Reżyserka – która sama uczestniczyła w powstaniu – doskonale wtopiła w tkankę narracji materiały archiwalne. Z kolei w późniejszym o niemal 30 lat „Baczyńskim" (2013) Kordian Piwowarski postawił na poezję i metaforę. Skupił się na rozważaniach o bezsensie wojny i sztuce, która jest ponadczasowa i nieśmiertelna. Całość spina współczesna klamra – slam zorganizowany w 90. rocznicę urodzin poety. Obecnym na nim artystom zadano pytanie: co byś zrobił na miejscu Baczyńskiego, który w 1942 roku poszedł do partyzantki, a potem do powstania, chociaż nie było w nim – jak mówi dawny kolega z konspiracji – nic z żołnierza? Baczyński pojawia się też u Antoniego Krauzego w filmie „Do potomnego" (2004) przedstawiającym tragiczne losy młodych poetów czasów okupacji, m.in. Tadeusza Gajcego i Zdzisława Leona Stroińskiego (obaj zginęli w 16. dniu powstania w wysadzonej reducie na ul. Przejazd).

Jeśli chodzi o obrazy nawiązujące do powstania, ale opowiadające o czymś innym, to trudno nie wspomnieć o nagrodzonym canneńską Złotą Palmą i Oscarami „Pianiście" (reż. Roman Polański, 2002), w którym sierpniowe walki ukazane są z punktu widzenia ukrywającego się od czasów powstania w getcie Władysława Szpilmana. W annałach kina sowieckiego zapisało się z kolei kuriozum propagandowe, czyli sekwencja w „Żołnierzach wolności" (reż. Jurij Ozierow, 1977) oskarżająca dowództwo powstania o szafowanie ludzkim życiem i niechęć do współdziałania z Armią Czerwoną. Na jedynego sprawiedliwego wykreowano tu dowódcę warszawskiego okręgu Armii Ludowej, płk. Bolesława Kowalskiego (zagrał go Tadeusz Łomnicki).

Ale przez ponad pół wieku jedno z najważniejszych wydarzeń naszej XX-wiecznej historii nie doczekało się filmu na miarę dzieła Wajdy. „Kanał" nadal pozostawał jedynym i niedościgłym wzorcem opowieści o bohaterach mających moralną rację, a ponoszących klęskę. W czasach PRL nie było woli politycznej, a po 1989 roku pieniędzy na realizację. A i z wolą też różnie bywało...

Niezrealizowane scenariusze

W 2005 roku wydawało się, że wszystko się odmieni, gdy Polski Instytut Sztuki Filmowej oraz Ministerstwo Kultury ogłosiły konkurs na scenariusz filmu dokumentalnego i fabularnego o Powstaniu Warszawskim. Zainteresowanie było bardzo duże: wpłynęły 62 scenariusze fabuł i 15 dokumentów. Pierwszą nagrodę jury przyznało ex aequo dwóm tekstom. Akcja „Ostatniej niedzieli" Dariusza Gajewskiego i Przemysława Nowakowskiego rozgrywała się jednego dnia – 13 sierpnia 1944 r. W jednym z najtragiczniejszych dni powstania, gdy na Starym Mieście doszło do eksplozji czołgu pułapki, splatają się drogi powstańca o pseudonimie Romeo i łączniczki Akme. Ich losy przecinały się z historiami innych powstańców, cywilów, niemieckich żołnierzy. Jurorzy w uzasadnieniu werdyktu podkreślali, że autorom udało się pokazać zarówno oszustwo historii i osamotnienie Polski, jak i towarzyszącą pierwszym dniom powstania euforię.

Drugi z nagrodzonych scenariuszy – „1944: Warszawa" Krzysztofa Steckiego i Tomasza Zatwarnickiego – to wielki historyczny fresk opowiadający o najważniejszych wydarzeniach od dnia wybuchu powstania aż do ostatnich minut walki. Widowiskowe sceny walk, np. na Przyczółku Czerniakowskim czy Starym Mieście, przeplatają się z opowieściami o losach jednostek. Sekwencje powstańcze spaja historia żołnierza Waffen SS, który nie pogodził się z masowymi mordami ludności cywilnej i zniszczeniem miasta. Scenariuszem zainteresował się Juliusz Machulski, „Ostatnią niedzielę" miał realizować Dariusz Gajewski. Do tematu przymierzali się także  inni reżyserzy: Dariusz Jabłoński, Władysław Pasikowski, Paweł Pawlikowski. Ciekawy, choć kontrowersyjny pomysł miał Sławomir Fabicki. Myślał o ukazaniu powstania oczami wcielonego do Wehrmachtu młodego Belga, który wraz z niemieckimi oddziałami trafił do Warszawy.

Rzeczywistość brutalnie zweryfikowała ambitne plany twórców. Z powodów finansowych żaden z nagrodzonych scenariuszy nie doczekał się realizacji.

Trudności budżetowe nie odstraszył od podjęcia powstańczego tematu Ireneusza Dobrowolskiego  i Leszka Wosiewicza. Film tego ostatniego prezentowano w kinach jako „Był sobie dzieciak" (2013), a w telewizji Canal+ jako „Taniec śmierci. Sceny z Powstania Warszawskiego". Nie jest to klasyczny obraz historyczny, nie zgadza się w nim bowiem nic – od topografii miasta po przebieg powstania. Wosiewicz śmiało poczyna sobie z mitem Polaka zawsze gotowego polec za ojczyznę. Bohaterem jest niedoszły maturzysta, który nie przystał do powstańców. Przedzierając się do pracującego w ratuszu ojca, spotyka dojrzałą kobietę, której najpierw uratuje życie, a potem się w niej zakocha. Ona okaże się folksdojczką. Wielka historia jest tylko tłem dla wyborów i emocji bohaterów. Z kolei „Sierpniowe niebo. 63 dni chwały" (2013) Ireneusz Dobrowolski sprofilował pod kątem oczekiwań młodego widza. Współczesnym greckim chórem serwującym patriotyczne rytmy jest rapowa grupa  Hemp Gru, a na ulicznym murze malowane jest graffiti ku pamięci powstańców. Opowieść rozgrywa się w dwóch planach: historycznym (powstańczym) i współczesnym. Z jednej strony mamy miłość młodziutkiej sanitariuszki i oficera AK na tle dramatu walczącej z okupantem Woli, z drugiej – historię inżyniera, który, kopiąc fundamenty pod apartamentowiec, natrafia na powstańcze szczątki i tajemniczy pamiętnik. Oba obrazy zainteresowały niewielu widzów i przeszły niemal bez echa.

Za to ogromne zainteresowanie wzbudziło „Powstanie Warszawskie" (2014) przygotowane według pomysłu Jana Komasy i dyrektora Muzeum Powstania Warszawskiego Jana Ołdakowskiego. Film, który w kinach obejrzało ponad 600 tysięcy widzów, zmontowano w całości z materiałów dokumentalnych zrealizowanych przez operatorów pracujących podczas powstania dla Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK. Twórcy pokolorowali klatki, dodali dźwięk i ułożyli w jedną spójną narrację: historię dwóch braci-operatorów, świadków powstańczych walk. Trudno jednak o trzech obrazach z ostatnich kilkunastu miesięcy powiedzieć, że zmieniły cokolwiek w postrzeganiu powstania, nie da się też uznać ich za wielki artystyczny sukces. Każdy z obrazów ma zalety, ale i poważne słabości.

Miłość i emocje

I wreszcie jest. Oczekiwane z niecierpliwością wysokobudżetowe „Miasto 44" Jana Komasy, którego scenariusz nie znalazł przed laty uznania u jurorów konkursu PISF. Determinacja ambitnego twórcy wspieranego przez producenta Michała Kwiecińskiego doprowadziła, po trwających osiem lat przygotowaniach, do szczęśliwego finału. Ten film nie wzbudzi sporów na temat powstańczego zrywu, jak uczynił to przed laty „Kanał". Poważnych refleksji się tu nie podejmuje. Zgodnie z deklaracją twórców: „Film ma przekazywać emocje, a nie ważyć racje czy odsłaniać kulisy decyzji sprzed 70 lat. To zostawiamy historykom. Nie szukamy spiżowych bohaterów. »Miasto 44« nie jest filmem o polityce. Jest filmem o miłości". Skoro nie treść, to pozostaje nam forma. Połączenie spektakularnych chwytów wysokobudżetowego kina hollywoodzkiego, chwilami ocierających się o kicz, z tragedią wojny może być dla starszych widzów barierą nie do pokonania. Czy spodoba się młodym? Nie jestem przekonany.

Okrągła rocznica i spektakularna premiera „Miasta 44" Jana Komasy na Stadionie Narodowym stały się pretekstem do podsumowań na temat obecności sierpniowego zrywu na ekranie. I w sumie nie wypadają one zbyt dobrze. Co prawda Powstanie Warszawskie pojawia się w niemal 20 obrazach, ale najczęściej epizodycznie. To, oczywiście, przede wszystkim kwestia polityki.

W okresie stalinowskim, kiedy pamięć powstania była żywa, stało się ono tematem zakazanym. Z jednym wyjątkiem. Sekwencja walk znalazła się w pierwszym polskim powojennym filmie, w „Zakazanych piosenkach" (reż. Leonard Buczkowski, 1947). Choć była zainscenizowana, sprawiała wrażenie tak autentycznej, że po latach niektóre epizody (np. mali chłopcy biegnący z butelkami z benzyną) wykorzystywano – mniej lub bardziej świadomie – w filmach dokumentalnych.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
Wydarzenia
RZECZo...: powiedzieli nam
Materiał Promocyjny
Garden Point – Twój klucz do wymarzonego ogrodu
Wydarzenia
Czy Unia Europejska jest gotowa na prezydenturę Trumpa?
Wydarzenia
Bezczeszczono zwłoki w lasach katyńskich
Materiał Promocyjny
GoWork.pl - praca to nie wszystko, co ma nam do zaoferowania!