Gdy winda się zepsuje, nie trzeba sięgać po przepisy prawa budowlanego, wystarczy zdrowy rozsądek – to sedno najnowszego wyroku Sądu Najwyższego.
SN rozpatrywał sprawę Ireny G. przeciwko Towarzystwu Ubezpieczeń InterRisk, w którym był ubezpieczony zarządca nieruchomości komunalnej w Polkowicach na Dolnym Śląsku. Licząca ponad 60 lat kobieta otworzyła drzwi do windy na ósmym piętrze budynku i, nie zauważywszy, że dźwigu nie ma, zrobiła krok do przodu. Winda stała dwa piętra niżej i kobieta spadła na jej dach, doznając poważnych obrażeń.
Był to dźwig starego typu, liczący ok. 30 lat i intensywnie eksploatowany. Na dolnych piętrach budynku był bowiem hotel, a na wyższych mieszkania komunalne. W jednym z nich mieszkała córka, którą Irena G. tego dnia odwiedziła.
Bezpośrednią przyczyną awarii windy było wyrwanie blokady, która uniemożliwiała otwarcie drzwi, kiedy na piętrze nie było kabiny. Wkrótce jeden z mieszkańców zawiadomił portierkę – pracownicę jednostki miejskiej, która była administratorem budynku, o wybryku chuliganów. Ta jednak jeszcze przez 4–8 minut rozmawiała przez telefon z klientem zamawiającym pokój, następnie zawiadomiła firmę zajmującą się (na podstawie umowy) konserwacją dźwigu i wywiesiła przy wejściu do niego napis: „Winda jest zepsuta".
Zajęło jej to w sumie 18 minut. Niestety, w tym czasie Irena G. uległa wypadkowi. W sądzie domagała się zapłaty 120 tys. zł, na co w lwiej części składa się zadośćuczynienie za uszczerbek na zdrowiu.