Szarobure miasto pełne szaroburych ludzi. Praga, 16 stycznia 1969 roku, pięć miesięcy po inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. Ktoś je kanapkę, ktoś inny kupuje gazetę, kobieta prowadzi za rękę dziecko. Młody mężczyzna niesie dwa białe kubły. Pod Muzeum Narodowym zdejmuje płaszcz, oblewa się benzyną z kubłów i zbliża zapałkę do białej koszuli. Jak płonąca pochodnia biegnie przez plac Wacława. Wśród przerażonych ludzi. Tylko jeden człowiek biegnie, by go ratować, dusi ogień własnym płaszczem. Potem stoi bezradnie obok, ma osmalone ręce. Chłopaka karetka zabiera do szpitala. Jego twarzy w „Gorejącym krzewie" nigdy nie zobaczymy z bliska. Może tylko na zdjęciach dołączanych do nekrologów i ulotek.
Powrót do młodości
Jan Palach był studentem filozofii. Umierał w szpitalu trzy dni. List pożegnalny, w którym żądał wolności i zniesienia cenzury, podpisał: „pochodnia numer jeden". Kilka miesięcy po upadku praskiej wiosny wśród czeskiej młodzieży narodziła się idea samospalenia na znak protestu wobec rosyjskiej okupacji. Zgłosiło się wielu ochotników. Wybrano dziesięć osób. Najlepszych. Świetnych studentów, bez problemów zdrowotnych, osobistych i rodzinnych. Takich, którym nikt nie mógł przypisać depresji ani niepoczytalności. Potem było losowanie. Palachowi przypadł numer jeden. Jego postawa wydaje się obca czeskiej kulturze, która zawsze chwaliła się swoim pragmatyzmem. Stawiała na przetrwanie, a nie romantyczne zrywy i ofiary, wolała się przystosowywać, niż buntować i płacić za ten bunt wysoką cenę.
– Po przeczytaniu scenariusza byłem poruszony uniwersalizmem i współczesnym brzmieniem tej historii. „Gorejący krzew" jest opowieścią o codziennych wyborach. Nie ma znaczenia, czy chodzi o sprzedawcę owoców z Tunezji, kobiety z Indii czy studentów z Czech – twierdzi dyrektor HBO Europe Ondrej Zach.