Wszystkie trzy tytuły bazują na znanych, uwielbianych przez dzieciaki, markach. Dziś to młodzi stanowią najliczniejszą grupę widzów, oni też zadecydują o przyszłości branży.
Za „Jak wytresować smoka” odpowiada Dean DeBlois, ten sam człowiek, który 15 lat temu napisał i wyreżyserował oryginał. Nic dziwnego, że opowiada dokładnie tę samą historię. Oto w odległej wiosce Wikingów, regularnie palonej przez potężne smoki, pojawia się chłopiec, który zaprzyjaźnia się z jedną z bestii. Dzięki otwartemu umysłowi Czkawka udowadnia swoim bliskim, że stworzeń tych wcale nie należy się bać. Lepiej się z nimi dogadać, zwłaszcza że mają one swoje powody, by napadać na ludzi.
Czytaj więcej
978 tys. widzów w Polsce zobaczyło w pierwszy weekend wyświetlania w kinach „Minecraft: Film” o ś...
Nowa, aktorska wersja filmu jest bez wątpienia widowiskowa. Gady wyglądają w niej niesamowicie, a i świat wikingów okazuje się malowniczy i interesujący. DeBlois niewiele jednak oferuje nowego. Niektóre sceny powtarza wręcz z chirurgiczną precyzją, prezentując je za pomocą tych samych lub bardzo podobnych ujęć. Zapewne wyznaje zasadę, że skoro raz się coś sprawdziło, to nie należy tego zmieniać. Ba, należy to powtórzyć.
Na podobną przypadłość cierpiało zresztą „Lilo i Stitch” i, co ciekawe, odpowiadało to widzom. Mało tego, internauci krytykowali drobne różnice, domagając się jeszcze większej wierności oryginałowi. „Jak wytresować smoka” tę wierność oferuje i być może dlatego zbiera niemal same pochwały. Pytanie, czy to nie ślepa uliczka, bo miejsca na kreatywność jest w kinach coraz mniej. Czy rzeczywiście widzowie chcą oglądać to, co już dobrze znają?