W tym tygodniu – dzięki filmom dokumentalnym – będzie można przyjrzeć się trzem obliczom muzyki: jazzowi, rockowi i reggae.
TVP Kultura pokaże m.in. koncert poświęcony twórczości Duke’a Ellingtona, jednej z jazzowych legend (sobota, godz. 23.15). W latach 70. Ellington przyjechał do Warszawy. Żałuję, że nie byłam na jego koncercie.
Jazz to dla mnie przede wszystkim swing i improwizacja. Zresztą, w czasach kiedy powstawał, była to głównie muzyka improwizowana. Można w niej odnaleźć bluesowe frazy, ale także inspiracje pieśniami gospel lub work songami, które śpiewali niewolnicy z południa Stanów Zjednoczonych. Z tego zrodził się gatunek muzyczny, który niesie ze sobą fajne emocje. Nie lubię jedynie free jazzu, bo nie interesuje mnie, czy wykonawcy spotkają się na swojej muzycznej drodze, czy nie. Natomiast jeśli chodzi o jazzowe piosenki, wystarczy poczucie swingu, aby dobrze je śpiewać. Tyle że nie każdy je ma.
W rocku chodzi o uwolnienie energii. To stwierdzenie usłyszałam wiele lat temu. Wtedy się z nim nie zgadzałam, ale teraz patrzę na problem inaczej. Przecież na początku kariery, gdy jest się młodym, nie ma znaczenia miejsce występu. Gra się, bo chce się grać. Nieważne gdzie – w barze czy klubie. Nieważne jak. Liczy się wyrzucenie z siebie energii i zarażenie nią publiczności. Tak zaczynali słynni Stonesi, których sfilmował Martin Scorsese w dokumencie „The Rolling Stones w blasku świateł” (HBO, niedziela, godz. 17.05). Ale także wielu innych wykonawców.
Zaciekawił mnie także film „Made in Jamaica” o fenomenie reggae (Canal+, piątek, godz. 21.00). Ta muzyka kojarzy się z miłością i radością. Jest atrakcyjna i dość prosta rytmicznie, ale w Polsce nie ma dobrego gruntu, żeby naprawdę się przyjęła. Na początku lat 90. byłam szefową festiwalu Warta Rock Reggae, który odbywał się w Gorzowie. Niestety, padł i już się nie odrodził.