Bardzo rzadko pokazuje się pan w teatrze, teraz tylko w „Goło i wesoło”. Dlaczego przyjął pan tę rolę?
Zapachniało kuszącą przygodą. Wydawało się, że możemy zrealizować dowcipne, lekko skandalizujące zdarzenie dające dobrą energię — i nam, i widzom. I to się sprawdziło. Dużo podróżujemy z tym spektaklem — pokazywaliśmy go nawet za oceanem. To też mi się bardzo podoba. Mam miłe poczucie misji komedianta, który ze swoją odrapaną walizką albo skórzanym kosztownym neseserem rusza w świat i niesie ludziom radość. Ale to, co prezentujemy widzom, jest na pograniczu teatru. Bo fanem teatru to ja nie jestem. Nie wytrzymuję w nim ani jako widz, ani jako aktor.
Ukończył pan szkołę teatralną i nie lubi teatru?
W teatrze pracuje się tygodniami nad rolą — czego nie cierpię. Nie lubię ani oglądać efektów tego procesu, ani mu się poddawać. Już kiedy zdawałem do szkoły teatralnej, wiedziałem, że nie chcę być tylko aktorem. Najważniejszy był dla mnie wtedy odpowiedni artystyczny klimat i myślałem, że znajdę go pewnie w Krakowie, albo może we Wrocławiu. Raczej nie w Warszawie, a na pewno nie w Łodzi. Może dlatego, że była za blisko domu, a zawód kojarzył mi się z wędrowaniem. Jeszcze w szkole teatralnej, będąc studentem IV roku, zagrałem kilka głównych ról filmowych, przez półtora roku po jej ukończeniu grałem w łódzkim teatrze duże role. Wydawało mi się, że zrobiłem już bardzo wiele. Ale kiedy przeniosłem się z żoną do Wrocławia, miasta, w którym studiowałem — nie było dla mnie miejsca pracy w żadnym teatrze. I wtedy wybawił mnie z opresji przypadkowo spotkany Janek Kolski, który zaproponował pracę w telewizji. Widocznie wiedział, że jestem wart coś więcej.
Tam realizował pan „Truskawkowe studio” dla młodych widzów, a potem cykl dokumentalny „To twoja droga”. To było lepsze niż aktorstwo?