Bo jak wyglądają każde święta, od kiedy Ilona Łepkowska wydała na świat perpetum mobile pod nazwą „M jak miłość”. Wiadomo, jak. Te kolędy szemrane pośpiesznie jakby chodziło o jazdę indywidualną na czas. Te naprędce pałaszowane ości i opakowania prezentów rozszarpywane na strzępy. Wszystko po to, by zdążyć. By nie przegapić pierwszych taktów serialowego hymnu „Wystarczy słowo, jakiś gest i nagle wiesz, czego od życia chcesz”. A potem błyskawicznie zaszyć się w fotelach, na kanapach, krzesłach, nawet w kucki, wspólnie z tą częścią rodziny, która OGLĄDA. Ku narastającej frustracji tych, którzy NIE OGLĄDAJĄ. Znamy reguły tej zabawy. Nie wolno pytać „Kto to jest?” albo „Kim on jest dla niej?”. Jedyne, co wolno, to przyłączyć się w milczeniu do grupy trzymającej pilota i zanurzyć w otchłani prawdziwego życia rodziny Mostowiaków. W rzadkich przypadkach, ale nie przeginając, można komplementować grę aktorską. Najlepiej Pyrkosza, bo jego wszyscy lubią i podziwiają. Cóż to za misternie skonstruowana postać ten Lucjan: mózg i serce rodziny, inteligentnie wysportowany szachista, chadzający własnymi ścieżkami jak niedźwiedź. A wokół niego czereda młodych misiów, walczących o lepsze jutro i własne „m” jak „mieszkanie” i „money”. Bez ich życia codziennego nasze święta byłyby inne, mniej rodzinne. Kiedy pewnego słonecznego dnia Łepkowska powie: „dość”, 10 milionów ludzi wyrzuci telewizory przez okna. A potem ruszą na Belweder i władzę w kraju przejmie Lucjan Mostowiak, senior rodu i narodu.

blog.rp.pl/feusette