Powiedzieć o Kantorze, że należy do grona najwybitniejszych artystów polskich drugiej połowy XX wieku, to – jak zgodnie twierdzą krytycy – powiedzieć niewiele. Był twórcą zupełnie osobnej wizji teatru, aktywnym uczestnikiem neoawangardowych rewolucji, a dla sztuki polskiej tym, kim dla amerykańskiej Andy Warhol. Jego przedstawienia „Wielopole, Wielopole” czy „Nigdy tu już nie powrócę” realizowane w Teatrze Cricot 2 zachwycały swą oryginalnością publiczność całego świata. Powstałą w 1975 roku „Umarłą klasę” nazwano spektaklem „przejmującym” i „wstrząsającym”, nawet „okrutnym”. Pisano o niezwykłym wydarzeniu artystycznym, o arcydziele, które uznano za rewelację festiwalu w Edynburgu.
Tadeusz Kantor, malarz, grafik, artysta teatru, określał swoje widowisko mianem „seansu dramatycznego”. Jest w tym coś, co nieodparcie kojarzy się z seansem spirytystycznym, z przywoływaniem duchów. To wspomnienie świata dzieciństwa, który – tylko pozornie martwy – wciąż trwa w naszej świadomości. Nosimy go w sobie, powraca do nas, dawno już dorosłych, w męczących snach, choćby o klasówce z matematyki.
Wchodząca na salę publiczność stawała twarzą w twarz z gromadą zastygłych w szkolnych ławkach staruszków. Woskowo bladych, ubranych w czarne trumienne garnitury. Wokół nich walały się jakieś rupiecie, resztki rozsypujących się podręczników. I oto nagle, na znak dany przez Kantora – Demiurga ta upiorna klasa ożywała. Staruszkowie podnosili palce, wyrywali się do odpowiedzi, bezradnie bełkotali coś o królowej Bonie, gęsiach kapitolińskich, Prometeuszu, wątrobie i uchu igielnym... Wybiegali z ławek w rytm ogłuszającej muzyki, w którą wplatały się, jak wspomnienie dalekiej młodości, wdzięczne tony walca Francois. Wtedy okazało się, że każdy uczestnik tego pokracznego korowodu obciążony jest manekinem – postacią dziecka, którym był kiedyś. Wiele można mówić o związkach „Umarłej klasy” z prozą Brunona Schulza, a także ideami teatralnymi Witkacego.
Nawet dziś, 20 lat po śmierci Kantora, jego dzieło wciąż zadziwia i fascynuje.
[i]Umarła klasa