Telewizję miał dobić internet. Jak to możliwe, że przeżywa największy rozkwit w historii?

Tylko ktoś nieznający realiów może twierdzić, że internet zabija telewizję. Jest dokładnie na odwrót. Telewizja przeżywa największy rozkwit w historii.

Publikacja: 27.06.2025 06:00

Telewizję miał dobić internet. Jak to możliwe, że przeżywa największy rozkwit w historii?

Foto: adobestock

Nie trzeba od razu być znawcą tematu, by wiedzieć, które z mediów daje prawdziwą rozpoznawalność i pozycję. Wystarczy rzucić okiem choćby na informacje na temat najpopularniejszego dziś programu rozrywkowego w polskiej telewizji. Oto w ostatniej edycji „Tańca z gwiazdami” w Polsacie wygrywa Maria Jeleniewska, kompletnie nieznana odbiorcom mediów tradycyjnych, za to ciesząca się niewiarygodną wręcz popularnością na TikToku. Ma tam aż 13 mln obserwatorów, co czyni ją numerem jeden w Polsce. Dodajmy, że w czasie emisji programu popularna tiktokerka wystąpiła w dużej kampanii reklamowej. Przypadek? Nie sądzę. Zwłaszcza że chwilę później w innej kampanii wystąpiła Julia Żugaj i to z tancerzem Wojciechem Kuciną, z którym dotarła do finału tegoż samego „Tańca z gwiazdami”, tyle że w poprzedniej edycji. Podejrzewam, że o niej czytelnicy „Plusa Minusa” też w większości nie słyszeli. A szkoda, bo to bardzo ciekawy przypadek tzw. influencerki.

24-letnia dziś Julia Żugaj ma liczoną w dziesiątkach tysięcy armię nastoletnich fanek, które same siebie nazywają „żugajkami”. Notabene całkiem niedawno premierę (kinową i streamingową) miał poświęcony temu fenomenowi film „Jesteśmy żugajkami”. Niewyróżniająca się niczym szczególnym influencerka z Żor gwiazdą internetu jest już od jakichś sześciu czy siedmiu lat. Firmuje swoim nazwiskiem kosmetyki, piosenki, gadżety, a jej wierne fanki kupują to wszystko. Muszę przyznać, że miałem kiedyś wątpliwą przyjemność przepychać się w tłumie „żugajek” i ich rodziców w jednym z warszawskich centrów handlowych. Setki, a może i tysiące dziewczynek chciały sobie zrobić zdjęcie z Julią Żugaj, co sparaliżowało ruch w okolicy i w samym obiekcie.

A jednak, dysponując takim kapitałem popularności, influencerka zabiegała o występ w „Tańcu z gwiazdami”, już jesienią pojawi się zaś w innej produkcji Polsatu „Twoja twarz brzmi znajomo”. I zapewniam, że inne gwiazdy i gwiazdki internetu też chciałyby w tego typu popularnych programach się pojawić. Zresztą robią to regularnie, bo sukces telewizyjny ma zupełnie inną wagę. Dlaczego? Bo telewizja wciąż jest medium numer jeden. I nic nie wskazuje, aby miało się to zmienić w dającej się przewidzieć przyszłości.

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Która demokracja jest uczciwsza: oparta na gazetach i tv czy z „bańkami”?

Statystyczny Polak spędza przed telewizorem przynajmniej kilka godzin

W roku 2024 statystyczny Polak powyżej czwartego roku życia oglądał telewizję 3 godziny i 48 minut. Nie miesięcznie ani tygodniowo, tylko dziennie. To dokładnie o minutę mniej niż rok wcześniej. Czyli de facto nic się nie zmieniło. A przecież obserwujemy bezprecedensowy rozwój oferty internetowej: streamingu, YouTube’a, Instagrama i innych platform dystrybucyjnych.

Owszem, ludzie, którzy wieszczą schyłek telewizji znajdą dla siebie argumenty w danych publikowanych co roku przez Screen Lovers. Np. taki, że wśród widzów dominuje grupa wiekowa 60+ (osoby w tym wieku oglądały telewizję w roku 2024 aż 6 godzin i 18 minut dziennie), czyli telewizja to medium, które się starzeje wraz ze swoimi odbiorcami. Można na to odpowiedzieć kontrargumentem, że to są po prostu osoby mające najwięcej czasu, bo jako emeryci nie pracują. Ale w tych samych badaniach znajdziemy np. informację, która wprost przeczy tezie o schyłku klasycznej telewizji. Oto widzowie między 13. a 29. rokiem życia oglądali nieco więcej niż rok wcześniej, dokładnie 1 godzinę i 13 minut dziennie (4 minuty dłużej niż w 2023 r.). Oczywiście, to wciąż niemal sześć razy mniej niż osoby starsze, ale kto jest w stanie przewidzieć, co będą dzisiejsi nastolatkowie i 20-latkowie robili za cztery czy pięć dekad? Może będą oglądać telewizję, tyle że w inny sposób, niż dziś to się robi? Przecież nadawcy cały czas poszerzają ofertę.

Weźmy choćby kanały fast, które znajdziemy już w serwisach TVN i TVP, a wkrótce pojawią się też w ofercie Polsatu. W naszym kraju to wciąż biznes raczkujący, ale w Stanach Zjednoczonych to już istotna część rynku. Tam powstało aż 1700 takich kanałów, a Amerykanów szybko gonią Brytyjczycy i Kanadyjczycy (po 800), Niemcy i Szwedzi (po 600) oraz Francuzi i Australijczycy (ponad 550). A przecież kanały fast, które można znaleźć w serwisach VOD nadawców, są w gruncie rzeczy całkiem udaną odpowiedzią telewizji na YouTube’a. Dla przykładu pierwszy kanał należący do TVP poświęcony jest wyłącznie popularnemu serialowi „Na dobre i na złe”. Ale są też takie poświęcone sportowi czy rozrywce, np. TVN-owskiemu teleturniejowi „The Floor” (w serwisie Max).

FAST to skrót od Free Ad-supported Streaming Television, co po polsku oznacza darmową telewizję strumieniową z reklamami. Już dziś wartość tego rynku wynosi na świecie ok. 2 mld dolarów, a dochody rosną w tempie 70–80 proc. rocznie. Nie zaryzykowałbym twierdzenia, że to przyszłość telewizji, bo ten rynek zmienia się tak szybko, że za chwilę może pojawić się zupełnie inne rozwiązanie. Z pewnością jest to jeden z tych segmentów, które dziś rozwijają się najszybciej.

Czy internet dobije tradycyjne stacje? Trzeba na to odpowiednio spojrzeć

Wróćmy jednak do kwestii zasadniczej. Skąd bierze się przekonanie, że internet zagraża tradycyjnej telewizji? Widzę tu dwie przyczyny. Pierwszą jest statystyka, a raczej „kłamstwo, wielkie kłamstwo i statystyka”. Każdy absolwent uczelni ekonomicznej musiał się kiedyś zetknąć z tym powiedzeniem przypisywanym Markowi Twainowi. A każdy uważny odbiorca mediów doskonale rozumie, co to powiedzenie oznacza. Otóż na podstawie odpowiednio spreparowanych danych statystycznych da się udowodnić każdą tezę.

Nie twierdzę bynajmniej, że mamy tu do czynienia z jakąś głęboko przemyślaną manipulacją. Rzecz raczej w tym, że wybiórcza znajomość faktów i danych prowadzi do mylnych wniosków. Dla przykładu: cały czas, czytając, jak to maleje oglądalność tzw. wielkiej czwórki (TVP 1, TVP 2, Polsat, TVN), można by sądzić, że te stacje upadają. Tyle że to nieprawda. Trzy wielkie holdingi telewizyjne kwitną, osiągając coraz większe zyski. Jeśli coś im może zagrozić, to, jak w przypadku Telewizji Polskiej, zawirowania polityczne. Tymczasem TVN-owi czy Polsatowi nie szkodzą nawet problemy właścicieli. Duże stacje, co prawda, mają mniej widzów niż kiedyś, ale rekompensują to sobie w kanałach tematycznych, których mają dziesiątki, a także na VOD, gdzie udostępniają swoje produkcje. Dlatego nie ma sensu rozpatrywać dziś osobno oglądalności konkretnych kanałów należących do grup medialnych, należy na te grupy patrzeć jako na całość. Zwłaszcza że te same programy ogląda się na różne sposoby. Nie każdy ma czas i ochotę oglądać „Fakty” o 19.00 czy „M jak miłość” o 20.00, kiedy akurat są nadawane. Można ulubioną produkcję zobaczyć wtedy, kiedy mamy wolną chwilę.

No dobrze, powie ktoś znający dane z kilkunastu ostatnich lat: ale przecież powolny spadek czasu oglądania telewizji jest faktem. W przeciągu ostatniej dekady, od roku 2015, kiedy zanotowano rekordowy wynik – 4 godziny 23 minut dziennie (według Nielsena) na każdego statystycznego Polaka – do dziś notujemy spadek o 35 minut. To prawda. Pytanie jednak, co dokładnie to oznacza. Z najnowszych danych dotyczących tego, co oglądamy na telewizyjnych ekranach, wynika, że 82,5 proc. czasu (to właśnie wspomniane wyżej 3 godziny i 48 minut) poświęcamy telewizji, a reszta dzieli się na streaming, YouTube i wszystko, co pochodzi z internetu. Łącznie przed odbiornikiem przeciętny Polak spędził w ubiegłym roku 4 godziny i 36 minut dziennie, czyli zauważalnie więcej niż w roku 2015. Co mieści się w tych 18,5 proc., czyli 48 minutach, które poświęcił na poznawanie oferty innej niż stricte telewizyjna? Ponad połowę tego czasu zajmuje Netflix, niekwestionowany król światowego streamingu. A poza tym mniej popularne płatne serwisy (przede wszystkim Max, Prime Video, Polsat Box, Player), YouTube i inne platformy internetowe. Dodajmy, bo to ważne w tym kontekście, że nikt do tej pory nie był w stanie zbadać, co Polacy oglądają na swoich smartfonach. To jest zresztą temat na zupełnie innym tekst.

To, co oglądamy na dużym ekranie jako streaming, to przecież często również są produkcje telewizyjne. Ba, Netflix w gruncie rzeczy jest pierwszym w pełni udanym projektem globalnej telewizji. Stawia przecież głównie na seriale, czyli format wywodzący się z małego ekranu, ale całkiem dobrze idzie mu już także z rozrywką i sportem (choć to ostatnie jeszcze nie w Polsce). No i nie od rzeczy będzie dodać, że na YouTubie również całkiem dobrze oglądają się programy telewizyjne.

Jeśli wziąć to wszystko pod uwagę, można bez wielkiego ryzyka pomyłki stwierdzić, że Polacy od lat nie zmieniają swoich zwyczajów. Telewizję oglądają mniej więcej w tym samym wymiarze, co kiedyś, choć na inne sposoby, bo także za pośrednictwem internetu, satelity i kabla, a nie tylko anteny, jak w dawnych czasach. Wszystko to sprawia, że nie będzie żadnej przesady w stwierdzeniu, iż nigdy w historii mediów nie było tak gigantycznej oferty dotyczącej tylko jednej dziedziny.

Czytaj więcej

„Big Brother” był rewolucją. Znów wszyscy oglądamy reality shows, ale w internecie

Kanał Zero ma 3 miliony odsłon. Ale telewizja ma jeszcze VOD i taki sam dostęp do internetu

Poza statystyką jest jeszcze inny powód, dla którego tak żywe jest złudzenie, że internet może zastąpić telewizję. Jest nim niewiarygodna wręcz obfitość propozycji dla widzów. Jeśli czytamy np., że najpopularniejsze produkcje mają w Polsce oglądalność rzędu 2 mln widzów (wyższe wyniki notują tylko mecze reprezentacji w piłce nożnej i to nie wszystkie), to wydaje nam się, że to tyle co nic. No bo przecież na Kanale Zero wywiady potrafią mieć i 3 mln odsłon, podobnie jak występy krajowych standuperów na YouTubie, a teledyski mają wręcz po kilkadziesiąt milionów.

Wszystko to prawda, tyle że niecała. Po pierwsze, popularne produkcje telewizyjne powtarzane są wielokrotnie na kanałach tematycznych i tam też notują dobre wyniki. Po drugie, oglądane są jeszcze na VOD, a produkcje rozrywkowe (choćby wspomniany na początku „Taniec z gwiazdami”) pokazywane są we fragmentach na YouTubie czy Instagramie i tam również świetnie się oglądają. Czasy się zmieniły. Dziś mało kto, zwłaszcza jeśli chodzi o młodszych odbiorców, ma czas i ochotę oglądać cały program wtedy, kiedy akurat jest on nadawany w ramach tzw. telewizji liniowej. Wielu odbiorców woli obejrzeć interesującą ich produkcję w kilku kawałkach w wolnej chwili na VOD albo wręcz skupić się na najbardziej interesujących fragmentach wrzuconych do sieci.

Poza tym dziś 2 mln dla popularnej produkcji, a takie wyniki mają w Polsce największe telewizyjne blockbustery w stylu „Rolnik szuka żony” czy festiwali w Opolu lub Sopocie, to naprawdę dużo. Mówimy przecież o rynku, na którym konkurencja jest wręcz mordercza. O skali oferty może świadczyć choćby fakt, że nie sposób dziś nawet dokładnie ustalić, ile kanałów nadaje po polsku. Zależnie od metody podaje się, że jest ich od ok. 300 do 470 (jeśli liczyć wersje HD i 4K). Prawda, że całkiem sporo, jak na niespełna 40-milionowy kraj?

Zatem rynek w Polsce jest niewiarygodnie wręcz rozdrobniony. I każdy – od fana militariów po kibica siatkówki plażowej – znajdzie na nim coś dla siebie. Nasz rynek, choć największy w regionie (i jeden z największych w całej Europie), nie da się nawet porównać z amerykańskim. W ojczyźnie nowoczesnej telewizji nadaje ponad 1500 kanałów i kilkanaście dużych platform streamingowych. Mówimy jednak o kraju z ponad 300-milionową widownią. Warto przy tym dodać, że wyniki popularnych produkcji wcale nie idą tam w setki milionów. Owszem, co roku ekscytujemy się ponad 120 mln odbiorców Super Bowl, ale to jedyne takie widowisko w roku. Poza tym najpopularniejsze programy cykliczne, takie choćby jak kultowy satyryczny „Saturday Night Live”, nie przekraczają 8 mln widzów. A przecież to kraj z niemal dziesięciokrotnie większą liczbą mieszkańców niż nasz. Na tym tle 2 mln widzów popularnych polskich produkcji nie prezentują się wcale tak źle. Zresztą warto dodać, że Amerykanie, którzy wyznaczają trendy w dziedzinie technologii, ostatnio porzucają streaming i internet na rzecz klasycznej liniowej telewizji. Jej udział w rynku zaczyna w USA powoli rosnąć.

Pogłoski o śmierci telewizji są mocno przesadzone

Tak zatem, by posłużyć się wyświechtanym powiedzeniem przywoływanego już tu Marka Twaina, pogłoski o śmierci telewizji są nieco przesadzone. To medium ma się tak dobrze jak nigdy w swojej dotychczasowej historii. Wciąż stoją za nim największe pieniądze, największa widownia i największa rozpoznawalność. A gigantyczna konkurencja sprawia, że poziom produkcji rośnie i żadna z niewielkich choćby grup odbiorców nie pozostanie bez propozycji.

Czytaj więcej

Michał Szułdrzyński: AI myśli lepiej od nas, ale w jednym nie zastąpi człowieka

Jeśli miałbym obecną relację między telewizją a internetem porównać do sytuacji z innej dziedziny, to przychodzi mi do głowy przykład z rynku książki. Jeszcze dekadę temu nie brakowało takich, którzy wieszczyli szybki koniec papieru i dominację e-booków. Tymczasem nic takiego się nie stało. Amerykanie, którzy zwykle idą w technologicznej awangardzie, w tej dziedzinie też są liderami – ok. 30 proc. tamtejszego rynku to książki elektroniczne. Ale przecież wszędzie indziej to znacznie mniej. W Europie, zależnie od kraju (również w Polsce), to wielkości od 5 do 10 proc. W wirtualnych księgarniach ludzie wciąż kupują papierowe książki, a w wirtualnych serwisach oglądają klasyczne telewizyjne produkcje. I na razie nic nie wskazuje na to, że miałoby się to zmienić.

Nie trzeba od razu być znawcą tematu, by wiedzieć, które z mediów daje prawdziwą rozpoznawalność i pozycję. Wystarczy rzucić okiem choćby na informacje na temat najpopularniejszego dziś programu rozrywkowego w polskiej telewizji. Oto w ostatniej edycji „Tańca z gwiazdami” w Polsacie wygrywa Maria Jeleniewska, kompletnie nieznana odbiorcom mediów tradycyjnych, za to ciesząca się niewiarygodną wręcz popularnością na TikToku. Ma tam aż 13 mln obserwatorów, co czyni ją numerem jeden w Polsce. Dodajmy, że w czasie emisji programu popularna tiktokerka wystąpiła w dużej kampanii reklamowej. Przypadek? Nie sądzę. Zwłaszcza że chwilę później w innej kampanii wystąpiła Julia Żugaj i to z tancerzem Wojciechem Kuciną, z którym dotarła do finału tegoż samego „Tańca z gwiazdami”, tyle że w poprzedniej edycji. Podejrzewam, że o niej czytelnicy „Plusa Minusa” też w większości nie słyszeli. A szkoda, bo to bardzo ciekawy przypadek tzw. influencerki.

Pozostało jeszcze 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: AI myśli lepiej od nas, ale w jednym nie zastąpi człowieka
Plus Minus
„Big Brother” był rewolucją. Znów wszyscy oglądamy reality shows, ale w internecie
Plus Minus
Piotr Zaremba: Która demokracja jest uczciwsza: oparta na gazetach i tv czy z „bańkami”?
Plus Minus
Chińskie marzenie
Plus Minus
Jarosław Flis: Byłoby dobrze, żeby błędy wyborcze nie napędzały paranoi