Wszystko od początku poszło nie tak. Idea dokonania głębokich zmian w rządzie została bowiem ogłoszona przez jego szefa między pierwszą a drugą turą wyborów prezydenckich. To zupełnie niezrozumiałe, bo przecież Rafał Trzaskowski potrzebował jak kania dżdżu głosów zwolenników Szymona Hołowni i Magdaleny Biejat – tymczasem dowiedzieli się oni na krótko przed 1 czerwca, że ich ulubione partie będą „przycięte” w rządzie zaraz po wyborach. Na pewno nie zachęciło ich to do poparcia wiceszefa PO.
Jednak Tusk nawet po przegranej przez swego zastępcę elekcji prezydenckiej nie odstąpił od idei rekonstrukcji rządu. Przesunął ją za to w czasie. „Trwa” już ona pięć tygodni. Na pewno nie wpływa to na efektywność pracy jego gabinetu, bowiem wszystkie tworzące go podmioty zajęte są nie efektywną pracą dla obywateli, lecz zapewnieniem sobie jak najlepszego startu w nadchodzących rozmowach oraz obroną swego stanu posiadania i dostępu do państwowej spiżarni. Chyba nie o taki efekt chodziło przewodniczącemu PO.
Jak Władysław Kosiniak-Kamysz i Szymon Hołownia pokazali Donaldowi Tuskowi swoją niezależność
Co gorsza, junior partnerzy podjęli kroki mające na celu pokazanie premierowi, że mają alternatywę i nie muszą podporządkować się jego woli. W PSL przeprowadzono ankietę, w której aparat partyjny miał się wypowiedzieć, czy woli trwać w obecnym układzie politycznym, czy może życzy sobie zawarcia koalicji z PiS. Oczywistą intencją autorów tego badania było zasygnalizowanie Tuskowi, że ludowcy nie są skazani na sojusz z nim i że mają inne możliwości politycznej egzystencji. Dokładnie temu celowi służyły zapewnienia Władysława Kosiniaka-Kamysza, że jest gotów przekazać prezydentowi elektowi zwierzchnictwo nad armią i podzielić się doświadczeniami w zakresie obronności. Działo się to w chwili, gdy ogromna część elektoratu PO (ale także aparatu partyjnego) zajęta była składaniem protestów do Sądu Najwyższego w sprawie uznania nielegalności zwycięstwa Karola Nawrockiego.