O takich ludziach mówi się "facet z charakterem". Zaleski nikomu się nie podlizywał, do nikogo nie mizdrzył, nie zabiegał o stanowiska. Wręcz przeciwnie, uchodził za człowieka, który w imię własnych przekonań może pójść na wojnę z każdym.
[srodtytul]Zostawmy widzowi jego intymność[/srodtytul]
Przed trzema laty podczas festiwalu Dwa Teatry w Sopocie, gdy przewodził jury w konkursie słuchowisk, w czasie ogłaszania werdyktu w kategorii telewizyjnej wszedł na scenę i w kilku zdaniach dał wyraz swemu niezadowoleniu z nieprzyznania żadnej nagrody spektaklowi "Król Edyp" Gustawa Holoubka. Zapytany, czy kierował się emocjami, odpowiedział w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej": "Nie. To było przemyślane działanie z potrzeby serca. Uważam, że są chwile, w których trzeba się zachować. Starałem się nikogo nie urazić, ale jednocześnie chciałem publicznie wyrazić swój pogląd".
A jednak reżyserując spektakle, które wpisały się do historii polskiego teatru, jak "Mahagonny" Brechta i Weilla czy "Ślub" Gombrowicza w warszawskim Teatrze Współczesnym, starał się pozostać wiernym przede wszystkim autorom, dopiero potem własnej interpretacji. "Nie zamierzam traktować tekstu sztuki teatralnej jako pretekstu do czegoś, co stanie się wyłączne moją autorską wizją. Takich ambicji ani potrzeb nie mam" – mówił w wywiadzie dla "Filmu" w 1979 roku.
Uchodził za teatralnego konserwatystę, uważał, że spektakl nie musi bulwersować, by stać się wydarzeniem artystycznym. "Widzowi trzeba zostawić jego intymność. Niech sobie siądzie w ciemności i ma czas, aby trochę pomyśleć, po swojemu" – opowiadał "Teatrowi". W Teatrze Telewizji zrealizował kilkanaście przedstawień, ostatnie na Scenie Faktu – "Słowo honoru", w którym rolę zaszczutej przez UB Emilii Malessy wspaniale zagrała jego żona Maria Pakulnis. Sam wystąpił w ponad pięćdziesięciu filmach, mimo że nie był absolwentem wydziału aktorskiego i powtarzał, że jest człowiekiem teatru, nie kina. Na ogół obsa-dzano go w rolach mężczyzn szorstkich w obyciu, często cynicznych i pozbawionych sumienia. "Uwielbiam oglądać Clinta Eastwooda. – mówił. – Ale pamiętam też moje zaskoczenie i oczarowanie jego głęboko poruszającym filmem "Bird" o wybitnym trębaczu Charliem Parkerze. Jak widać – pozory mylą".