[b]Charakter teatru Studio naznaczony jest dwoma wielkimi plastycznymi wizjami – Józefa Szajny i Jerzego Grzegorzewskiego. Jak po trzech miesiącach od nominacji na dyrektora tej sceny widzi pan jej przyszłość?[/b]
[b] Grzegorz Bral:[/b] Interesują mnie spektakle, które mają energię, w których jest coś magicznego i tajemniczego. Wiele przedstawień, które ostatnio oglądałem w Warszawie, sprowadza się do pomysłów, narzuconych i nieco na siłę skonstruowanych koncepcji. A te nie zawsze działają. Pamiętam, jak niegdyś po realizacji „Króla Leara”, przygotowanej przez Stratforczyków, usłyszałem: piękny spektakl, ale zupełnie mnie nie dotknął. I to jest to, czego jestem często świadkiem. Coś jest piękne, efektowne i kompletnie mnie nie obchodzi. Nie powoduje, że po wyjściu z teatru długo nie mogę zasnąć, bo jestem jak podłączony do prądu.
[b]A dużo było takich spektakli?[/b]
Niewiele. Jeden oglądałem ponad 30 lat temu – „Apocalypsis cum figuris” Grotowskiego. To było przeżycie ponadczasowe. Ponieważ wychowałem się na Grotowskim, wciąż szukam w teatrze tego doświadczenia. Podobnie silne odczucia towarzyszyły w ubiegłym roku przedstawieniu Piny Baush we Wrocławiu. Aktorzy grali go w dniu, kiedy Pina zmarła. Wszyscy czuliśmy, że ich serca krwawiły. Kolejny, znamienny przykład to „Anioły w Ameryce” Krzysztofa Warlikowskiego. Spektakl rozkręcał się powoli, a potem wystrzelił jak korek od szampana. Tę energię czuję też, gdy oglądam spektakle Krystiana Lupy, nawet jeżeli wydają się niedokończonymi pokazami. Jest więc z czym się mierzyć, z kim ścigać, z kogo brać przykład.
[b]Objął pan Studio jako szef cenionego zespołu Pieśń Kozła. Jak pogodzić kierowanie oboma zespołami?[/b]