Jest pan artystą poszukującym. Stąd współpraca z Jerzym Grzegorzewskim, Krzysztofem Warlikowskim, własne realizacje w Teatrze Narodowym, Rozmaitościach, krakowskim Teatrze im. Słowackiego. Ale reżyseria sztuki psychologicznej w Syrenie może być zaskoczeniem dla publiczności.
Redbad Klijnstra:
Nie znałem wcześniej tego teatru. Byłem raz, bo współpracuję z jego aktorką Jolantą Litwin-Sarzyńską, razem zrobiliśmy „Moją mamę Janis". Kiedy wszedłem do gabinetu dyrektora Wojtka Malajkata, poza plakatami hitów Syreny naprzeciwko jego biurka zobaczyłem całą ścianę zdjęć Grzegorzewskiego. Obaj u niego zaczynaliśmy. On nie tyle nas ukształtował, ile otworzył nam pewne rejony wyobraźni. Otrzymałem wprawdzie gruntowne wykształcenie od Mai Komorowskiej i Wiesława Komasy, ale gdy na lV roku zacząłem grać u Grzegorzewskiego, mocno mnie zainspirował.
Jerzy Grzegorzewski potrzebował oryginalnych osobowości.
Powiedział mi wprost, że bierze mnie ze względu na „dzikie oczy", długie włosy i to, że mówię po holendersku. Uważał, że to diabelski język. Swoją pierwszą rolę: Widma w „Weselu", zagrałem po holendersku. Bycie cudzoziemcem – outsiderem szczególnie w zawodzie artystycznym dodaje widocznie pewnego kolorytu. O powodzie, dla którego Wojtek Malajkat zaproponował mi reżyserię sztuki „Przebudzenie", wiem jednak niewiele. Znamy się od dawna, zawsze mieliśmy dobre porozumienie. Być może dlatego, że Wojtek urodzony na Mazurach też jest pół-Polakiem jak ja.