Kiedy świat zastanawia się nad motywami postępowania Breivika, a nasze rodzime media próbują zgłębić przyczynę agresji kłębiącej się w Brunonie K., „Kaligula" Alberta Camusa brzmi nader aktualnie.
Siła spektaklu, przygotowanego przez Annę Augustynowicz w Teatrze im. Jaracza w Łodzi w koprodukcji z jej macierzystym Współczesnym w Szczecinie, tkwi w prostocie. Augustynowicz, co często ma w zwyczaju, zrealizowała przedstawienie niemal rapsodyczne. Główny bohater, grany przez Wojciecha Brzezińskiego, wchodzi na scenę z widowni. Mamy wrażenie, że jest jednym z nas. Mówi wprost do widzów jak reżyser, który omawia z aktorami zasady spektaklu. Słowa, które wypowiada o swoich marzeniach, o władzy, o zachwianym jego zdaniem porządku świata, brzmią przerażająco logicznie.
Spektakl grany jest niemal na pustej scenie. Całkowicie bez muzyki. Brzeziński wypowiada słowa Kaliguli ze spokojem. Mówi otwarcie, że będzie kradł na tyle, na ile mu pozwoli prawo. Zasiadający w ławie oskarżyciele, którzy chcą go skazać na śmierć za nadużycia władzy, wkrótce pojawiają się tam goli i bezbronni. Kaligula może zrobić z nimi, co zechce.
Sceniczny Kaligula wyznaje zasadę, w myśl której człowiek rodzi się i umiera nieszczęśliwy. Prawdziwy Kaligula przeszedł do historii jako szaleniec, który ulubionego konia mianował senatorem. Zapomina się, że początki jego panowania zapowiadały się wspaniale: kazał umorzyć wszystkie procesy polityczne, uniewinnił osoby zesłane, spalił publicznie akta sfingowanego procesu matki i braci.