Prezydent Brazylii Getulio Vargas w latach 30. ubiegłego stulecia zapragnął, by karnawał stał się wizytówką Brazylii – tętniącego życiem wieloetnicznego raju. Centrum piękna i namiętności, uosabianych przez lśniące od potu i brokatu ciemnoskóre dziewczyny w fantastycznych kostiumach.
Ta wielka parada barwnych piór i krągłych pośladków kołyszących się w rytmie samby jest najwspanialszym spektaklem propagandowym w historii.
Bo choć karnawał jest zabawą, jest to zabawa bardzo poważna. W grę wchodzą wielkie marzenia i pragnienie wolności. Im większa bieda i rozpacz, tym większa chęć zapomnienia. Dlatego najlepsza zabawa nie odbywa się na skomercjalizowanym sambodromie, którego migawki oglądamy w telewizji. Naprawdę bawią się ubogie ulice i fawele.
[srodtytul]Życie wokół karnawału[/srodtytul]
Na cztery dni wyznaczone zgodnie z katolickim kalendarzem od soboty do Popielca, w Brazylii ożyją duchy milionów afrykańskich niewolników. Bez ich cierpienia, wierzeń i tańców karnawału by nie było. Te dni nie są świętem brazylijskiej elity, ale tych 100 milionów, które żyją w biedzie, bez perspektyw, zapomniane, a raczej rozmyślnie ignorowane. Bo – jak wyraziła się pewna socjolog z Rio de Janeiro – w tym rasowym raju bat może nie jest widoczny, ale wciąż wyznacza podział na panów i niewolników.