Reklama

Parada panów i niewolników

Szaleństwo w Rio de Janeiro zacznie się dopiero, gdy nasz karnawał będzie dobiegał końca. Na cztery dni ożyje afrykańska przeszłość Brazylii, a biedacy staną się królami

Publikacja: 29.12.2007 03:02

Parada panów i niewolników

Foto: Fotolink

Prezydent Brazylii Getulio Vargas w latach 30. ubiegłego stulecia zapragnął, by karnawał stał się wizytówką Brazylii – tętniącego życiem wieloetnicznego raju. Centrum piękna i namiętności, uosabianych przez lśniące od potu i brokatu ciemnoskóre dziewczyny w fantastycznych kostiumach.

Ta wielka parada barwnych piór i krągłych pośladków kołyszących się w rytmie samby jest najwspanialszym spektaklem propagandowym w historii.

Bo choć karnawał jest zabawą, jest to zabawa bardzo poważna. W grę wchodzą wielkie marzenia i pragnienie wolności. Im większa bieda i rozpacz, tym większa chęć zapomnienia. Dlatego najlepsza zabawa nie odbywa się na skomercjalizowanym sambodromie, którego migawki oglądamy w telewizji. Naprawdę bawią się ubogie ulice i fawele.

[srodtytul]Życie wokół karnawału[/srodtytul]

Na cztery dni wyznaczone zgodnie z katolickim kalendarzem od soboty do Popielca, w Brazylii ożyją duchy milionów afrykańskich niewolników. Bez ich cierpienia, wierzeń i tańców karnawału by nie było. Te dni nie są świętem brazylijskiej elity, ale tych 100 milionów, które żyją w biedzie, bez perspektyw, zapomniane, a raczej rozmyślnie ignorowane. Bo – jak wyraziła się pewna socjolog z Rio de Janeiro – w tym rasowym raju bat może nie jest widoczny, ale wciąż wyznacza podział na panów i niewolników.

Reklama
Reklama

Kiedy w poniedziałek o północy cały świat hucznie rozpocznie karnawał, Rio de Janeiro wkroczy dopiero w najbardziej emocjonującą fazę przygotowań. Parada szkół samby na sambodromie jest wynikiem kilkunastu miesięcy pracy. Kiedy tylko zostaną po niej uprzątnięte śmieci, ruszą przygotowania do następnej, tej w 2009 roku.

[wyimek]Im większa bieda, tym większa chęć zapomnienia. Dlatego najlepsza zabawa odbywa się nie na sambodromie, lecz na ubogich ulicach i w fawelach[/wyimek]

– Ja żyję dla karnawału – mówiła językiem migowym do kamery bohaterka reportażu Andrzeja Fidyka „Carnaval – największe party świata”. Głuchoniema dziewczyna, córka zbieracza śmieci, nie żartowała. Jej miłość do samby i marzenia o udziale w paradzie wypełniają każdy dzień, zatrudniła się nawet w pracowni kostiumów. To karnawał ją okaleczył. Stała zbyt blisko sztucznych ogni, hałas wybuchu odebrał jej słuch.

Ale dopiero wtedy zrozumiała, co jest siłą samby. Orkiestra złożona z samych bębnów wybija hipnotyczny rytm, tak mocny, że wibruje od niego powietrze. Głusi odbierają go jako powtarzające się fale, które wprawiają ich ciało w ruch. To dlatego na sambodromie nikt nie stoi – taniec nie jest kwestią wyboru, on przejmuje władzę nad ciałem.

[srodtytul]W rytmie opętania[/srodtytul]

Samba, którą świat Zachodu poznał tuż po I wojnie światowej i w ugrzecznionej formie wpisał w kanon tańców towarzyskich, narodziła się dzięki afrykańskim kultom opętania. Stamtąd wziął się szaleńczy rytm. Do dziś w casas de condomble, istniejących w całej Brazylii sanktuariach, odbywają się ceremonie, podczas których afrykańscy bogowie wstępują w ludzkie ciała. Bębny wzywają orixas, by przybyły z Czarnego Lądu i połączyły się ze swoimi wyznawcami. Zbiorowy taniec wprowadza w trans, ludzie zmieniają się w wierzchowce dosiadane przez bogów, a wreszcie w nich samych. Gdy rozpoczyna się opętanie, doświadczającej je osobie trzeba zdjąć buty. Tym samym pozbywa się ona swej brazylijskiej tożsamości i na powrót staje dzieckiem Afryki.

Reklama
Reklama

Buty były dla niewolników symbolem niezależności. Gdy w 1888 r. Brazylia jako ostatni kraj na świecie oficjalnie zniosła niewolnictwo, za pierwsze odłożone pieniądze uwolnieni kupowali buty. Podczas ceremonii kultów condomble, tak jak w ekstazie na sambodromie, główną rolę odgrywają kobiety. Prowadzącą obrzęd jest mae-de-santo, większość ulegających opętaniu to także panie, a nawet dziewczynki, choć one zwykle nie mogą jeszcze w pełni uczestniczyć w ceremonii. Ich tańce wciąż łączą Brazylię i Afrykę, wymazując traumę rozstania i oddalenia.

[srodtytul]Afryka trwa w Brazylii[/srodtytul]

W XVI wieku droga z Afryki do Ziemi Świętego Krzyża, jak nazwał Brazylię jej odkrywca Pedro Alvarez Cabral, trwała kilkanaście tygodni. Niewolnicy, ochrzczeni jeszcze przed załadowaniem na statek u wybrzeży Angoli, podróżowali w tragicznych warunkach. Wielu umierało. Do Brazylii dostarczono od 3,5 do 5 milionów niewolników.

Zatrudniani na północnym wschodzie kraju, na plantacjach trzciny cukrowej, kultywowali tradycyjne wierzenia, ale też od razu je modyfikowali.

Plantatorzy w obawie przed buntem rozdzielali niewolników z jednego transportu i nigdy nie kupowali rodzin – w Brazylii wymieszały się więc języki i obyczaje różnych plemion. Choć do dziś tradycje, w szczególności te dotyczące ceremonii religijnych, przekazywane są ustnie, ich forma się nie zmieniła. Wiele elementów kultury, które na Czarnym Lądzie już nie występują, w Brazylii jest nadal żywych i pielęgnowanych. Paradoksalnie dzięki temu, że niewolnictwo trwało tak długo. Przybywające wciąż nowe fale Afrykańczyków odświeżały kulty.

[srodtytul]Jaki los, taka muzyka[/srodtytul]

Reklama
Reklama

Żyją jeszcze ci, których dziadkowie byli niewolnikami. Wspomnienie pańskiego bicza nie jest historyczną abstrakcją, lecz częścią rodzinnych opowieści, bliskim doświadczeniem. Niewolnicy otrzymali wolność, ale nie ziemię – tę oddano chłopom z Niemiec, Włoch i Polski. Mała Portugalia chciała ich rękami ucywilizować i okiełznać wnętrze kontynentu. A niedawni niewolnicy mogli zatrudnić się u latyfundystów przy zbiorach kawy i bawełny albo spróbować żyć na własny rachunek w mieście. To wtedy na wzgórzach Rio de Janeiro zaczęły wyrastać fawele, dzielnice biedy, i wtedy do miast przywędrowały kulty oraz afrykańskie rytmy. W połączeniu z europejskimi tradycjami narodziła się z nich samba.

Spory o to, czym ona jest, dzielą znawców dziedzictwa kulturowego Brazylii, szczególnie muzyków. Ale wiadomo, że jest przede wszystkim tańcem i śpiewem biednych, przesyconym smutkiem i pragnieniem lepszego życia. Ta dynamiczna, którą znamy z sambodromu, jest tylko jedną z wielu odmian.

Muzyka to klucz do zrozumienia Brazylii. W samym tylko Rio społeczne podziały najlepiej widać właśnie w niej. Bogaczy i biedaków dzielą tu zaledwie metry albo symboliczne metalowe siatki. Wyższa klasa średnia łatwo więc przejęła urodę samby, połączyła z europejskim i północnoamerykańskim jazzem, by w latach 50. XX wieku stworzyć piękną, wysublimowaną, ale przecież snobistyczną bossa novę. Gra się ją na najsłynniejszych plażach świata, leżących w południowej części miasta: Ipanemie i Copacabanie. Za to głosem obrzeży miasta, których mieszkańcy nigdy nie przyjeżdżają do centrum, stało się choro – melancholijne i sprzyjające łzom pieśni, które kilka razy przeżywały komercyjnym boom, ale potem były zapominane.

Tymczasem w fawelach wyrósł młodszy brat samby – funk. Ostry, agresywny, przypomina hip-hop gett północnej Ameryki, bo także jest muzyką młodych sfrustrowanych mężczyzn. Cotygodniowe imprezy są otwarte dla gości z dzielnicy, zabawę sponsorują lokalne gangi, a do mocnego rytmu i śpiewanych po portugalsku tekstów tańczą chłopcy z bronią za paskiem.

Królową faweli pozostaje jednak samba, zakazana w latach 20. między innymi dlatego, że wychwalała malandros – dzielnicowych playboyów. Dziś jest nie tylko tańcem, ale wciąż aktualizowaną opowieścią o trudnej codzienności. Międzynarodowe gwiazdy – wokalista Seu Jorge czy funkowa grupa AfroReggae – koncertują za granicą, by przypominać, że Rio to nie tylko błysk karnawału, ale i rażąca niesprawiedliwość, która dla biednych staje się nie do wytrzymania, a bogatych wpędza w psychozę strachu przed kradzieżą.

Reklama
Reklama

[srodtytul]Niepiśmienni mistrzowie[/srodtytul]

Nawet w karnawale, gdy znikają zakazy moralne, a na dowód przełamania społecznych barier prezydent wręcza klucze do miasta królowi imprezy – zwykle nisko urodzonemu i tuszą symbolizującemu obfitość mężczyźnie, Rio de Janeiro pozostaje podzielone. Większość mieszkańców ubogich dzielnic urządza spontaniczną zabawę na ulicach – może mniej widowiskową niż ta na sambodromie, ale bardziej szaloną i naprawdę niekontrolowaną. Socjologowie z uśmiechem przyznają, że w czasie karnawału w Brazylii gwałtownie zmniejsza się populacja dziewic.

Pomysł ulicznych zabaw, które są właściwie odświętną wersją coweekendowego picia i tańca grupki sąsiadów i znajomych przed domami, zapożyczyli mieszkańcy zamożnych dystryktów. Oni też urządzają tzw. blocos – zbierają się na południowych plażach i wiwatują w rytm wybuchających fajerwerków.

Tymczasem zabawa na sambodromie jest demokratyczna jedynie z pozoru, barierą są nie tylko drogie bilety wstępu. Ceny obowiązkowych kostiumów wahają się od 100 do kilkunastu tysięcy dolarów. Na trybunach zasiądą przede wszystkim turyści i lokalna elita. Bezdomni, którzy mieszkają pod wiaduktem nieopodal, wdrapią się na górę i będą obserwować zabawę z daleka.

Kim więc są te piękne Brazylijki w skąpych, wzorowanych na indiańskiej nagości kostiumach i walący bez opamiętania w bębny mężczyźni? Należą do szkół samby, tych najzamożniejszych. W paradzie udział bierze tylko kilkanaście, ale w mieście jest ich kilkaset. Powstały w fawelach, większość to po prostu niewielkie sale, w których mistrzowie uczą śpiewu i tańca. Mistrzowie bywają nazywani nauczycielami, choć żadnej szkoły nie skończyli, wielu nie potrafi pisać ani czytać – to samba jest ich uniwersytetem. Te tytuły symbolizują emancypację ignorowanych przez władze środowisk. Samozwańcza nomenklatura ma podkreślić, że to fawele są źródłem unikalnego bogactwa kulturowego Brazylii.

Reklama
Reklama

[srodtytul]Patroni tańca i zwierząt[/srodtytul]

Prezydent Vargas wymyślił zabawę na sambodromie i rywalizację szkół samby po to, by szaleństwo karnawału skontrolować i wykorzystać do politycznego marketingu. Parady odbywają się według wybranego na dany rok tematu, mającego podkreślać to, co dla wszystkich mieszkańców kraju wspólne i co zróżnicowanemu rasowo społeczeństwu pozwoli stworzyć wspólny model narodowej tożsamości. Toteż w 2000 r. motywem przewodnim było 500-lecie odkrycia Brazylii. Podporządkowane zostały mu specjalnie skomponowane samby, projektowane i szyte za wielkie sumy stroje, a także scenariusze i skomplikowane scenografie.

Przemarsz karnawałowej kawalkady może się wydawać spontanicznym czy wręcz chaotycznym widowiskiem, ale jest odwrotnie – to perfekcyjnie wyreżyserowany i ćwiczony miesiącami show. Biorą w nim udział szkoły, które wcześniej przejdą wieloetapowe eliminacje. Z jednej więc strony marzenie prezydenta Vargasa zamknęło drzwi karnawałowego salonu dla wielu autentycznych amatorów zabawy, z drugiej – stworzyło kastę profesjonalistów, którzy organizują to „największe party świata”. Część owych specjalistów opływa w dostatek – wygrana kompozytora, scenografa czy najlepszej szkoły oznacza wysokie nagrody finansowe i gwarancję udziału w przyszłorocznej zabawie.

[wyimek]Samba, którą świat Zachodu i w ugrzecznionej formie wpisał w kanon tańców towarzyskich, narodziła się dzięki afrykańskim kultom opętania[/wyimek]

Ale pieniądze znajdują i inne, założone przez sąsiedzkie społeczności, szkoły. Samba to narodowy skarb, z pomocą chętnie spieszą więc nawet mafiosi. Jest w Brazylii popularna loteria przypominająca nasz totolotek, tyle że całkowicie nielegalna. Nazywa się „Gra w zwierzęta”. Z talii przedstawiającej zwierzęta gracz wybiera jedno. Zakłady zbierane przez lokalnych reprezentantów, których łatwo zauważyć w bramach usadowionych przy składanych stolikach, są później zliczane. Wygrywa zwierzątko, na które padło najmniej głosów. Gra jest i wdzięczna, i fascynująca, bo wymaga szczególnej społecznej umowy – wszyscy uczestnicy muszą dochować tajemnicy, w przeciwnym razie każdy ryzykuje przegraną. Gorzej, że w celu ochrony wpływów z tej zwierzęcej loterii wyrosła wokół niej zorganizowana przestępczość. Kontrolują ją bossowie, którzy chętnie inwestują w sambę. Są nieoficjalnymi patronami szkół, a w oczach mieszkańców faweli – dobroczyńcami i opiekunami, którzy wspierają realizację ich największych marzeń.

Reklama
Reklama

Karnawał to wielkie emocje i ostra rywalizacja, gra na śmierć i życie. Kompozytorzy, których utwory odrzucono, załamują się. Albo odwrotnie – umierają ze szczęścia. Jak zwycięzca sprzed kilku lat, który tuż po ogłoszeniu werdyktu dostał zawału, a podekscytowany tłum długo niósł go na rękach, nieświadomy, że peregrynuje z trupem.

[srodtytul]Brazylia ma twarz przyszłości[/srodtytul]

Oszołomiony rytmem, pogrążony w tańcu tłum jest ucieleśnieniem Brazylii – jednocześnie zespolonej i podzielonej. Jej mieszkańcy używają aż 135 różnych określeń, by opisać swój kolor skóry – od „białej z różowymi przebłyskami” przez „kawę z mlekiem” po „prawie czarną” i „upieczoną”. Od lat 20. XX wieku oficjalną polityką w kraju stała się demokracja rasowa, która miała odróżniać liberalną, wymieszaną etnicznie Brazylię od surowej segregacji w Stanach Zjednoczonych. Do dziś teoria rasowego raju ma w Brazylii wielu zwolenników, ale ekonomia mówi co innego – 10 procent społeczeństwa kontroluje większość zasobów kraju. Reszta żyje w biedzie, wielu w skrajnej nędzy, czyli na ulicach, bez niczego. Socjologowie ujmują to zwięźle – w Brazylii bieda ma kolor. Nie jest czarna, bo czystej krwi Murzynów jest w kraju niewielu, najwięcej wciąż w Salwadorze, portowym mieście, do którego zwożono niewolników i który jest kolebką karnawału. Pomysły na wprowadzenie parytetów choćby przy egzaminach do szkół wyższych nie tylko budzą kontrowersje, ale są trudne do zrealizowania w praktyce – w społeczeństwie tak wymieszanym rasowo nie sposób określić, komu przywilej się należy.

W przeciwieństwie do Ameryki Północnej, do której przybywały całe rodziny, na wyprawę do Brazylii decydowali się samotni Portugalczycy. Szaleńcy, desperaci chcieli się dorobić, ale nie zamierzali zostawać. Sypiali z Indiankami i Murzynkami, z czasem korona zaczęła wydawać oficjalne nakazy – tak realizowano „wybielanie” kraju, w którym niewolnicy stanowili większość. Skomplikowana etnicznie mozaika Brazylii paradująca na sambodromie ma twarz niemal wszystkich ras globu. To prawdopodobnie twarz naszej przyszłości – świata po kulturowej globalizacji.

Taniec
Potencjał medialny tańca teraz warty 750 mln zł. Dorównuje żużlowi, wyprzedza MMA
Taniec
„Prometeusz” żegna dyrektora Waldemara Dąbrowskiego
Taniec
Trzy nosy Pinokia. Premiera Polskiego Baletu Narodowego
Taniec
Josephine Baker: "zdegenerowana" artystka w spódniczce z bananów
Materiał Promocyjny
Startupy poszukiwane — dołącz do Platform startowych w Polsce Wschodniej i zyskaj nowe możliwości!
Taniec
Agata Siniarska zatańczy na festiwalu w Berlinie
Materiał Promocyjny
Nowa era budownictwa: roboty w służbie ludzi i środowiska
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama