Choć na nową Europejską Służbę Działań Zewnętrznych (EEAS) Bruksela wydaje tyle, ile Polska na MSZ (500 mln euro rocznie), i zaledwie część tego, co na swoją dyplomację przeznaczają Wielka Brytania, Francja czy Niemcy, efekty są zdecydowanie za małe.
– Zrobiliśmy jeden krok naprzód, a oczekiwaliśmy tych kroków o wiele więcej – przyznaje w rozmowie z „Rz" Elmar Brok, przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych europarlamentu.
Okazuje się bowiem, że wobec żadnego z kluczowych zagadnień międzynarodowych ostatnich lat Bruksela nie zdołała zająć jednomyślnego stanowiska. Kraje UE są podzielone co do tego, jak reagować na umacniający się autorytaryzm w Rosji, rosnącą potęgę wojskową Chin (embargo na dostawy broni), przyjęcie do wspólnoty Turcji. Nie wiedzą, czy wspierać demokratyczne aspiracje w krajach arabskich i czy odwieść Baracka Obamę od ograniczenia wojskowej obecności USA na naszym kontynencie.
Dlaczego wspólna polityka zagraniczna poniosła klęskę?
Jednym z powodów jest wciąż utrzymujący się wymóg jednomyślności przy podejmowaniu przez Radę UE decyzji w sprawach zagranicznych. Jednak Brok wskazuje przede wszystkim na osobowość samej Ashton. Brytyjka została wybrana w drodze długotrwałych eliminacji: trzeba było znaleźć kobietę (inne kluczowe stanowiska w Brukseli zajęli mężczyźni), socjalistkę (aby zrównoważyć wpływy prawicy) i Brytyjkę (Niemcy i Francuzi obsadzili już inne ważne stanowiska). Skutek: stery rodzącej się europejskiej dyplomacji przejęła osoba bez szerszej wizji, niezdolna do wskazania kierunku działań krajom członkowskich. Jej zastępca Maciej Popowski nawet w rodzimej Polsce pozostaje zupełnie nieznany.