Theresa May i jej partia konserwatywna prowadzili w sondażach, lecz do końca nie było wiadomo, czy to wystarczy do zwycięstwa w czwartkowych wyborach (ich wyniki nie były znane w momencie zamknięcia tego wydania gazety).
Powinno wystarczyć, jeżeli przyjąć, że średnia z kilku badań wskazywała, iż na na konserwatystów głosować zamierzało 43,4 proc. pytanych, a na Partię Pracy 36 proc. Liberalni Demokraci domagający się kolejnego referendum w sprawie Brexitu mieli poparcie 7,8 proc., a na populistów z UKIP, pod których presją przeprowadzono referendum w sprawie Brexitu, 4,4 proc.
Z niektórych ocen wynika, że Theresa May może zwiększyć stan posiadania w 650-osobowej Izbie Gmin o 45 głosów, do 375. Ale zgodnie z niektórymi sondażami torysi mieli zaledwie 5-punktową przewagę nad laburzystami i nie mogli być pewni większości w parlamencie. Największe firmy bukmacherskie przyjmowały jednak w czwartek po południu zakłady w relacji 1:7 na May, co oznacza, że stawiając siedem funtów na to, że będzie ona nadal premierem, można było zarobić osiem. Współczynnik prawdopodobieństwa wynosi w tej sytuacji 88 proc.
Decydując się w kwietniu na przyśpieszone wybory, May była przekonana, że torysi zwiększą swój stan posiadania w Izbie Gmin na tyle, że pani premier będzie miała pewną sytuację w przeprowadzeniu twardego rozwodu z Unią Europejską. W badaniach opinii publicznej torysi mieli wtedy ogromną, 20-pkt przewagę nad laburzystami i wybory jawiły się wszystkim jako czysta formalność. Od tego czasu wiele się zmieniło, przewaga partii pani premier niebezpiecznie topniała i nie brak było kabaretowych określeń szefowej rządu, np. Theresa Maybe.
Przez niemal rok rządów gospodyni Downing Street 10 udało się skonsolidować partię w niełatwym okresie po szoku, jaki wywołał wynik referendum na temat Brexitu. Sama opowiadała się za pozostaniem Wielkiej Brytanii w UE, ale obejmując władzę, obiecała, że wyciśnie z UE wszystko, co tylko się da. Takie słowa uspokoiły nawet część przeciwników Brexitu.