Humvee, którym się poruszał polski patrol, najechał na minę-pułapkę niedaleko Diwanii. Jeden żołnierz zginął na miejscu (to już 28. polska ofiara w Iraku), trzech zostało rannych.W piątek, kilkanaście minut po dziewiątej, informacja ta postawiła na nogi Ministerstwo Obrony Narodowej. Nie dlatego, że wojskowi właśnie się dowiedzieli o śmierci Polaka. Wiedzieli o niej od kilku godzin. Ale dlatego, że przeczytali o niej w Internecie. Co najmniej godzinę wcześniej, zanim MON zdołało powiadomić rodziny poszkodowanych żołnierzy.
– Wyrażam głębokie oburzenie godnym potępienia postępowaniem dziennikarza “Gazety Wyborczej” Jacka Brzuszkiewicza oraz redaktorów dyżurnych portalu gazeta.pl, którzy – nie dbając o dobro rodzin żołnierzy – podali do wiadomości informację o wypadku – oświadczył na szybko zwołanej konferencji prasowej minister obrony Aleksander Szczygło. Zagroził dziennikarzom podjęciem kroków prawnych.
Jacek Brzuszkiewicz uważa, że nie zrobił niczego złego. W piątek o godzinie 7.30 otrzymał od swojego informatora wiadomość o wypadku. – Powiedział mi o esemesach napływających od żołnierzy w Iraku, którzy byli świadkami zdarzenia. Od godziny ósmej do dziewiątej starałem się zweryfikować tę informację u rzecznika MON, ale on albo nie odbierał, albo telefon był zajęty – opowiada “Rz”. Wypadek potwierdził w innych źródłach. O godzinie 9.11 w redakcji zapadła decyzja, by wiadomość zamieścić w portalu, ale bez podawania nazwisk. Rzecznik MON odebrał telefon 10 minut później. Prosił, by zdjąć materiał z Internetu. – To było niemożliwe. Wszyscy zaczęli nas cytować. Poza tym, dlaczego dziennikarz nie może napisać o wypadku polskich żołnierzy, nawet gdy nie podaje ich personaliów – mówi Brzuszkiewicz. I dodaje: – Do głowy mi nie przyszło, że aparat tak potężny jak MON w ciągu pięciu godzin nie potrafił dotrzeć do rodzin poszkodowanych żołnierzy. Każdy, kto jedzie w niebezpieczną misję, zostawia wszelkie możliwe namiary na rodzinę.
Tragedia wydarzyła się około czwartej nad ranem. Ostatnia rodzina została powiadomiona około 10.35. – Na szczęście nikt nie przeczytał informacji w Internecie. Rodziny zawiadomiliśmy osobiście – zapewnił nas płk Sławomir Wierzbieniec, zastępca dowódcy 3. Brygady Zmechanizowanej w Lublinie, w której służył zabity, 31-letni starszy kapral Andrzej Filipek. I dodał: – Jego żona była w domu. Nie muszę mówić, jak przyjęła wiadomość o śmierci męża. Cały czas są z nią psychologowie i lekarze.To była trzecia misja kaprala Filipka w Iraku i szósta zagraniczna w życiu. Do Iraku przyjechał w lipcu na ochotnika. Wcześniej służył w Syrii oraz w Bośni i Hercegowinie. Był saperem, w wojsku od 12 lat. – To był doświadczony żołnierz – mówi płk Wierzbieniec. Zostawił dwoje dzieci w wieku 6 i 2 lata Jego koledzy mieli więcej szczęścia – trzech jest rannych, ale tylko jeden ciężko. Najlżej ranny rozmawiał już z rodziną.
Rzecznik MON: – Zarzut, że nie potrafiliśmy powiadomić rodzin, jest żenujący. Świadczy o totalnej nierzetelności. Żeby bliscy mogli zostać powiadomieni, musi zebrać się zespół pomocy rodzinie. Tworzą go oficer, lekarz, psycholog, kapelan, bywa, że także osoba odpowiedzialna za sprawy finansowe, która od ręki wypłaca zapomogę. Zwołanie zespołu zajmuje trochę czasu. A samo zawiadomienie rodziny też nie zawsze jest proste.