Odbywający się w brazylijskim Rio de Janeiro Szczyt Zrównoważonego Rozwoju (zwany popularnie Rio+20) „jest zbyt ważny, by mógł zakończyć się niepowodzeniem" – oświadczył sekretarz generalny ONZ Ban Ki Mun. W rzeczywistości jego rezultaty rozczarowują wszystkich tych, którzy w 20. rocznicę pierwszego Szczytu Ziemi wyglądali wiążących deklaracji ze strony przywódców najważniejszych państw świata.
Oczekiwania obradujących już od dwóch tygodni uczestników najróżniejszych paneli były od początku nierealistycznie wysokie, a co więcej rozbieżne. Dość powiedzieć, że samo pojęcie „zrównoważonego rozwoju" doczekało się aż 436 definicji.
Reprezentowani przez liczne organizacje pozarządowe ekolodzy występowali z najróżniejszymi pomysłami, ich istotą miałaby być „sprawiedliwa konsumpcja zasobów świata" (energii, surowców) podporządkowana regulacjom międzynarodowym, na straży których stałaby ONZ. Wstępny dokument programowy „Przyszłość, której chcemy" zakładał utworzenie funduszu, do którego powinno trafiać 0,7 proc. PKB państw członkowskich ONZ (ten pomysł kosztowałby przeciętną amerykańską rodzinę ok. 1300 dolarów, a polską ok. 1100 zł rocznie).
Międzynarodową kontrolą objęte miałyby być też wszelkie „niebezpieczne" badania, takie jak inżynieria genetyczna, nanotechnologia czy atomistyka. Padały postulaty, by do „zielonej energii" zachęcać firmy ulgami podatkowymi albo wręcz zmuszać przepisami.
– Rozwiązania postulowane na szczycie Rio+20 nie mają charakteru praktycznego, tylko ideologiczny – mówi „Rz" Tomasz Teluk, prezes Instytutu Globalizacji. – Światowa energetyka nie potrzebuje dziś wyznaczania nierealnych celów i kreślenia utopijnych wizji przyszłości. Potrzebuje natomiast usprawnienia mechanizmów wolnorynkowych. Zielona energia wciąż jest droga i nieopłacalna, więc jej zwolennicy posuwają się do politycznego przymusu, żeby narzucać poszczególnym państwom korzystanie z niej. Reforma energetyki nie może odbywać się w ten sposób – dodaje Teluk.