W nocy z wtorku na środę policja przy użyciu gumowych kul i gazów łzawiących rozpędziła manifestantów z placu Taksim w centrum Stambułu. Parę godzin przed rozpoczęciem akcji premier w wystąpieniu telewizyjnym ostrzegł manifestantów:
– Wzywam wszystkich, którzy są na Taksim lub manifestują gdzie indziej: opuśćcie te miejsca, skończcie z tymi incydentami i niech towarzyszą wam moje ciepłe uczucia. Ale do tych, którzy chcą kontynuować protesty, mówię wprost: jest już po wszystkim. Od tej pory nie mam już dla was cierpliwości.
W środę Erdogan co prawda przyjął „mediatorów” – aktorkę, piosenkarza i pisarza. Jednak ci, którzy protestowali na Taksim, uważają, że żaden z nich nie jest ich reprezentantem.
Siłowa metoda rozprawienia się z przeciwnikami przez Erdogana nie tylko jest trudna do pogodzenia z obyczajami zachodnich demokracji, ale także wywołuje coraz większy sprzeciw Waszyngtonu.
– Mamy rosnące obawy z powodu nadmiernego użycia siły, dużej liczby rannych. Wzywamy wszystkie strony do powstrzymania się od przemocy – powiedział rzecznik Białego Domu Jay Carey.
Zdaniem Bulenta Aliriza z waszyngtońskiego Center for Strategic and International Studies (CSIS) stosunki między USA i Turcją coraz bardziej przypominają relacje Ameryki z Egiptem w schyłkowym okresie rządów Hosniego Mubaraka: z powodu wielu wspólnych interesów administracja Obamy nie będzie otwarcie krytykować Turcji, ale zacznie się od niej dystansować.
Erdogan w przeszłości już narażał się Waszyngtonowi, m.in. sprzeciwiając się w 2010 roku w ONZ sankcjom przeciw Iranowi, a później nazywając syjonizm „przestępstwem przeciwko ludzkości”. Obama zdołał jednak doprowadzić niedawno do pogodzenia Turcji i Izraela.