Znalezienie taksówki w Paryżu w piątek wieczorem czy w weekend graniczy z cudem. Kierowcom jeździć się wtedy nie chce, wolą spędzać czas z rodziną. I można ich zrozumieć: w „normalnym" czasie pracy zarobią tyle, że im wystarczy.
Powód jest prosty: regulacje, które jak mury średniowiecznego zamku chronią taksówkarzy przed tymi, którzy chcieliby wyjść naprzeciw potrzebom klienta. Po 12-milionowej metropolii jeździ dokładnie 17,5 tys. taksówek, proporcjonalnie do liczby mieszkańców czterokrotnie mniej niż w Londynie i Warszawie. Skutek: na przyjazd taksówki nie tylko nie można liczyć, ale gdy ma się tyle szczęścia, że się jednak pojawi, trzeba za nią zapłacić zabójczą cenę. Trzaśnięcie drzwiami to 3,65 euro, a każdy kilometr 1 euro. To jednak stawki, które obowiązują wyłącznie od poniedziałku do piątku od 10 do 17. Wcześniej i później, a także w soboty, stawki są dwa razy wyższe, a w niedzielę rosną o kolejne 50 proc.
Bycie paryskim taksówkarzem to zatem intratna fucha. Dlatego chętnych jest bardzo wielu.
– Na licencję czeka się dziesięć lat i kosztuje ona 230 tys. euro (ok. miliona złotych) – mówi „Rz" Agnes Benassy-Quere, przewodnicząca Rady Analiz Ekonomicznych (CAE) przy premierze Francji, niezależnego organizmu, którego zadaniem jest znalezienie sposobu na zdynamizowanie gospodarki.
Taksówki blokują miasto
Już w 2007 r. poprzednik obecnego prezydenta, Nicolas Sarkozy, powołał komisję pod przewodnictwem Jacques'a Attaliego, której zadaniem było znalezienie sposobu na otwarcie zawodów regulowanych, w tym taksówkarzy. W swoim raporcie Attali uznał, że liczba taksówek w Paryżu powinna urosnąć przynajmniej do 50 tys.