Zapamiętałem go, jak w grudniowe, mroźne wieczory niemal codziennie pojawiał się na Majdanie, często ze sceny zagrzewając protestujących do boju. Ubrany w skromną, ale elegancką skórzaną kurtkę, był wówczas jedynym oligarchą, który otwarcie wspierał bunt przeciw reżimowi Janukowycza. Więcej: to Poroszenko zapłacił za wynajem siedziby związków zawodowych przy głównym placu Kijowa, głównej kwatery manifestantów, zanim rewolucja przybrała radykalny charakter, a władze straciły kontrolę nad kolejnymi budynkami publicznymi.
Nie chce być oligarchą
Ale nawet w tym momencie postawa Poroszenki mogła budzić kontrowersje. Kilkaset metrów od Majdanu, przy głównej alei Kijowa Chreszczatyk, flagowy salon jego koncernu cukierniczego Roshen (od nazwiska Poroszenko bez pierwszej i ostatniej sylaby) nigdy nie był ruszany przez „nieznanych sprawców", którzy tak chętnie atakowali innych wrogów Janukowycza. Gdy pytałem go o strajk generalny, najskuteczniejszą broń przeciw upadającemu reżimowi, Poroszenko odpowiadał wymijająco:
– A po co strajk? Ludzie przychodzą manifestować po pracy, wieczorami. Tak jak dziś.
Odmówił mi także oceny powszechnie uważanego za skompromitowanego premiera Mykoły Azarowa, a miesiąc później, pod koniec stycznia, kiedy na Majdanie polała się po raz pierwszy krew, wciąż deklarował zaufanie do Wiktora Janukowycza. Przekonywał: – Janukowycz poważnie podchodzi do negocjacji. Dał tego dowód, spełniając dwa kluczowe warunki opozycji: dymisja rządu Azarowa i odwołanie ustaw ograniczających wolności obywatelskie. Jestem pewien, że wynegocjujemy kompromis.
Swój legendarny spokój stracił dopiero wtedy, gdy zasugerowałem, że jego obecność na Majdanie to sygnał, ku czemu skłaniają się oligarchowie.