W komentarzach gospodarczych i politycznych nie było ważniejszego tematu, a rozrzut wypowiadanych opinii był niespotykany. Niektórzy komentatorzy i eksperci wyrażali zaskoczenie i przedstawiali sprawę w czarnych barwach, inni mówili, że od dawna było o tym wiadomo i że rynki już wcześniej uwzględniły taki deficyt w swoich działaniach.
Kiedy jakiś temat jest na ustach wszystkich, to pada wiele nieprofesjonalnych stwierdzeń, często błędnych, wprowadzających niepotrzebny zamęt. Prowadzi to do dezorientowania opinii publicznej i daje pożywkę komentarzom populistów.
Zacznijmy od sformułowania „dziura budżetowa”. Jest ono używane przez wielu jako synonim deficytu budżetowego. Nic bardziej błędnego. Na dobre nikt nie zastanawia się nad znaczeniem czy definicją tego obiegowego pojęcia. Logika nakazywałaby przez „dziurę budżetową” rozumieć sytuację, w której minister finansów nie ma możliwości sfinansowania deficytu. Sytuacja taka nie miała miejsca w ostatnich latach i nic nie wskazuje na to, by mogłaby ona wydarzyć się w 2010 roku.
Zgodnie z zasadami obowiązującymi w Unii Europejskiej dochody z prywatyzacji nie mogą stanowić przychodów budżetu, mogą być za to użyte do finansowania deficytu budżetowego. Mało kto zwraca uwagę na ten szczegół, w rezultacie można odnieść mylne wrażenie, że rząd zamierza zasilać budżet dochodami ze sprzedaży majątku. Tak naprawdę to prywatyzacja przyczynia się do „zasypywania” dziury budżetowej.
Kolejne zamieszanie wokół deficytu to nierozróżnianie deficytu budżetu państwa i deficytu sektora finansów publicznych, które obejmują także budżety samorządowe. Niedbałość o precyzję doprowadziła do konsternacji, kiedy to wiosną Komisja Europejska ogłosiła deficyt finansów publicznych Polski w wysokości 3,9 proc. PKB w 2008 r., podczas gdy rząd mówił o deficycie rzędu 2 proc. PKB.