Rz: W zeszłym roku urzędy przyjęły do pracy co najmniej 30 tys. nowych pracowników. Mamy już ponad pół miliona pracowników różnych urzędów...
Krzysztof Rybiński: To, co dzieje się z administracją, to jest przejaw patologii w zarządzaniu państwem. Rząd dwa razy dawał urzędom komunikat, że zamierza zracjonalizować zatrudnienie w administracji: raz w połowie 2009 roku i drugi w zeszłym. Ponieważ obie próby były nieskuteczne, to zamiast zmniejszenia administracji mamy jej wzrost. W ciągu dwóch lat, jak pani mówi, o 70 tysięcy osób. Proszę sobie wyobrazić takie miasteczko. Urzędy dwa razy zatrudniały na wypadek, gdyby okazało się, że muszą zwalniać. Jeśli zapowiada się cięcia, to powinno się sprawnie je wdrożyć. Zapowiadanie i nierealizowanie zamierzeń przez rząd to skrajna nieodpowiedzialność. A tak mamy przynajmniej o 70 tys. pracowników urzędów więcej w sytuacji, gdy armia liczy niespełna 100 tysięcy żołnierzy.
Urzędy nas przekonują, że co prawda zatrudniają, ale nie ponoszą kosztów.
Jak to nie ponoszą, przecież przeciętna płaca w administracji to ponad 4 tys. zł. Jeśli sprawdzimy, ile to kosztuje w ciągu dwóch lat, to okazuje się, że właściwie urzędy "przejadają" dochody uzyskane przez budżet z podniesienia VAT. A tłumaczenie się, że część pieniędzy pochodzi nie z ich kasy, nie jest poważne.
Małe gminy posiłkowały się pieniędzmi z Funduszu Pracy i pomagały choć częściowo zmniejszyć bezrobocie rejestrowane.