Na pierwszy rzut oka – słuszna idea. Wszyscy znamy przecież historie jak ta Romana Kluski, którego firmę zniszczyły błędne decyzje skarbówki. Wreszcie koniec z urzędniczym niechlujstwem – cieszą się apologeci nowej ustawy. Też chciałabym się cieszyć, ale nie bardzo mam z czego. Już na pierwszy rzut oka widać, że nowe przepisy to bubel. Albo w ogóle nie zadziałają – i to by było przysłowiowe szczęście w nieszczęściu, albo, co gorsza, będą stosowane w myśl zasady: na kogo wypadnie, na tego bęc!
Miałkość tej nowej regulacji jest doskonale widoczna choćby na tle naszej administracji skarbowej.
O odpowiedzialności finansowej urzędnika można mówić wówczas, gdy doszło do rażącego naruszenia prawa. Tutaj zaczynają się schody: jakie naruszenie jest rażące? Fakt, że na skutek decyzji skarbówki upada świetnie prosperująca firma albo Skarb Państwa traci miliony, często wcale nie oznacza rażącego naruszenia prawa. Wystarczy bowiem, że urzędnik wykaże, iż podjął decyzję na podstawie niejasnego przepisu, który jest różnie interpretowany przez sądy czy organy podatkowe. A taki przepis to sprawka ustawodawcy, a nie jego. Na marginesie – w prawie podatkowym niejasnych przepisów mamy zatrzęsienie.
Problemy będą nie tylko z tym, z jakiego powodu karać, ale również, a właściwie przede wszystkim – kogo? Nie jest bowiem tak, że nad jedną decyzją pracuje zawsze tylko jedna osoba. Jej wydanie poprzedza często praca wielu urzędników i nie zawsze uda się ustalić, kto dokładnie popełnił błąd. Bywa też, że pod decyzją wcale nie podpisuje się ten, kto w rzeczywistości nad nią pracował, ale np. szef danej jednostki.
A w tej ustawie nie chodziło, zdaje się, ani o odpowiedzialność zbiorową, ani o zastępczą.