Niektóre sądy rejonowe w kraju są większe niż wiele sądów okręgowych. Ministerstwo Sprawiedliwości upubliczniło wyniki trwającego kilkanaście miesięcy monitoringu mapy administracyjnej sądownictwa. Wyniki analizy przedstawiono w środę podczas konferencji o nowoczesnych standardach zarządzania i organizacji pracy w sądownictwie. Wniosek jest jeden - jest źle.
[srodtytul]Liczby nie kłamią[/srodtytul]
- Do sądów z okręgu apelacji warszawskiej wpływa rocznie tyle spraw, co do pięciu innych apelacji łącznie. Sąd Rejonowy dla Warszawy Śródmieścia odnotowuje taki wpływ, jak 34 inne sądy rejonowe o najmniejszym wpływie - podawał Krzysztof Petryna, sędzia warszawskiego Sądu Okręgowego, autor analizy. W tym samym sądzie orzeka jednak 22 sędziów, a w tamtych (w sumie) - 63 sędziów. Kolejny przykład - wpływ spraw karnych w Sądzie Okręgowym w Warszawie czy Katowicach (chodzi o 769) jest porównywalny z łącznym wpływem takiej kategorii spraw w 11 innych (mniejszych) sądach okręgowych (w tym Łomży, Sieradzu, Koninie, Rzeszowie czy Przemyślu).
Inny problem, to nieracjonalny rozdział funkcji w sądach powszechnych (chodzi nie tylko o stanowiska ale głównie dodatki jakie się z nimi wiążą).
Z 503 sędziów apelacyjnych, jakich mamy, 164 to funkcyjni - prezesi, szefowie i wiceszefowie wydziałów, wizytatorzy. Wynika z tego, że jeden sędzia funkcyjny przypada na dwóch sędziów zwykłych tzw. liniowych. To niejedyny paradoks. W sądach rejonowych na jednego funkcyjnego przypada półtora zwykłego sędziego. Efekt? funkcyjni sądzą mniej, bo mają sporo pracy administracyjnej czy nadzorczej, pozostali muszą więc pracować więcej.