Jeśli marszałek Sejmu chce być tylko ponadpartyjnym zastępcą prezydenta, to ustawę o IPN powinien skierować do Trybunału, tak jak chciał to uczynić Lech Kaczyński.
Wiem, że aby podjąć taką decyzję, Komorowski musiałby mocno zacisnąć zęby, bo to by oznaczało, że odsuwa w ten sposób być może nawet na rok zmiany w Instytucie, które przeprowadzić chce Platforma.
Pojawiły się już publicystyczne pytania, dlaczego marszałek ma dostosowywać się w kwestii przyszłości IPN do woli zmarłego prezydenta, a nie np. do opinii zmarłego w tej samej katastrofie posła PO Arkadiusza Rybickiego – zwolennika zmian w Instytucie. Przy całym szacunku dla posła Platformy, którego rodzina czeka jeszcze na pogrzeb – marszałek tylko zastępuje Lecha Kaczyńskiego. Bronisław Komorowski nie został na urząd prezydenta wybrany, a o tym, że uzyskał kompetencje prezydenckie, zadecydowało zrządzenie losu i przepisy konstytucji. Dlatego oczekiwać od niego powinniśmy wstrzemięźliwości. Podejmując decyzję o wysłaniu ustawy do Trybunału Konstytucyjnego, marszałek mógłby więc pokazać klasę i zdolność do wzniesienia się ponad partyjne wytyczne.
Tymczasem już ukuto hasło, że Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej poszło na wojnę z Komorowskim – tylko dlatego, że zmieniło swojego szefa i rozpoczęło procedurę powołania nowego prezesa IPN. To znana taktyka – uczynić z ofiary agresora. Tymczasem Kolegium zachowuje się zupełnie normalnie – po tragicznej śmierci Janusza Kurtyki chce ratować Instytut, zapewnić mu możliwość normalnego działania i ocalić jego niezależność.
Niestety, z tego powodu w niektórych mediach jesteśmy dziś świadkami obrzucania członków Kolegium epitetami "partyjnych funkcjonariuszy" i prób tworzenia wrażenia, że uczestniczą w kampanii prezydenckiej. Być może taką cenę płaci się dziś za obronę niezależności instytucji publicznych. Niedobrze by jednak było, gdyby Bronisław Komorowski i jego partia dali się namówić do konfrontacji z Kolegium Instytutu.