Tak to już jest z tą mądrością etapu w III RP. Każde pisowskie oszołomstwo stanie się kiedyś obowiązującym dogmatem, ale dopiero wtedy, gdy zgnoi się tych, którzy je głosili wtedy gdy miało sens, i gdy poniewczasie podchwycą je elity. Kolega pytany ostatnio publicznie o swe oszołomstwo przypomniał, że pierwsze takie obelgi pod swoim adresem usłyszał, gdy bronił przed salonem czterech reform Buzka, i starał się pokazać, że jednak mają one sens, a Buzek nie jest może aż takim przygłupem, jakiego robili z niego wtedy jego obecni wyznawcy. Dziś Buzek jest salonowo-platformerską ikoną, ci, którzy rechotali z wica „cztery reformy i pogrzeb" każą nam być dumni, że mu „Europa się kłania", a kolega jak wtedy został oszołomem, tak nim jest nadal. Ja zresztą też. W natłoku podobnych przykładów o tym konkretnie dawno już zdążyłem zapomnieć.
Po wyborach zgasły światła na otwartym na użytek mediów stadionie narodowym (którego termin oddania do użytku tymczasem znowu, po cichutku, opóźniono o kolejne trzy miesiące), za to niektórym wspierającym w wyborach Tuska autorytetom nagle znowu włączyły się mózgi. O Aleksandrze Smolarze wspominałem tydzień temu. Podobnej iluminacji doznał Dariusz Rosati, który „ostrzegł, że wysokie zadłużenie państwa prowadzi zwykle do niskiego wzrostu gospodarczego" i „zwrócił uwagę, że wysokiemu długowi publicznemu względem PKB towarzyszą zwykle wysokie stopy procentowe". To na konferencji, na której zebrani ekonomiści „ostrzegali przed negatywnymi konsekwencjami wysokiego długu". Czcigodni profesorowie zauważyli, że z takim długiem nie idzie się rozwijać, bo środki publiczne trzeba zamiast na inwestycje przeznaczać na jego obsługę.
Z niektórymi z ekonomistów miałem okazję porozmawiać osobiście. Co ciekawe, wszyscy, pytani o perspektywę niezbędnych dla gospodarki reform, użyli charakterystycznej frazy: „nie wyobrażam sobie, żeby Tusk nie podjął niezwłocznych działań". A jeśli jednak, panie profesorze, nie podejmie? Jeśli nadal będzie mamił frajerów „wrzutkami" i wojenkami z dopalaczami czy „stadionowymi bandytami", jeśli będzie zamiast rządzenia uprawiać pijar, szczując Palikota na Kaczyńskiego i udając, że „ja tu walczę z kryzysem, a radykałowie z obu stron się gryzą między sobą"... Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji ? odpowiada twardo pan profesor.
Widać moja wyobraźnia jest pojemniejsza od profesorskiej, bo ja sobie nie tylko wyobrażam, ja to widzę. Michał Boni w przypływie szczerości jeszcze przed wyborami powiedział, że nawet gdybyśmy dostali te „300 miliardów" (o których przecież dziecko wie, że były zwykła wyborczą bujdą) to nie będziemy w stanie ich wziąć, bo nie mamy już na wkład własny. Bo trzeba by drastycznie ograniczyć konsumpcję, ciąć zatrudnienie w administracji i w tzw. sferze publicznej ? czyli w najtwardszym elektoracie PO, jako że dalej pożyczać już się nie za bardzo przy tych kosztach obsługi odsetek da. Nawiasem mówiąc, że wiodące media, skupione na „zrywaniu maski" Kaczyńskiemu tej wypowiedzi zupełnie nie zauważyły, to zrozumiałe, ale nie podjęła sprawy również skupiona na pudrowaniu wizerunku prezesa opozycja. A przecież Michał Boni powiedział jasno, że Polska pozostanie „w budowie" do tak zwanej „świętej Nigdy".
Rzecz jest prosta, że tak po chłopsku powiem, jak w mordę dał. Przez ostatnie cztery lata w Polskę wsiąkło... Policzmy ? po pierwsze, około 300 miliardów unijnych dotacji. Po drugie ? około 350 miliardów zaciągniętego w tym czasie długu publicznego. Po trzecie ? około 400 miliardów (tu najtrudniej policzyć, może trochę więcej) indywidualnie zaciągniętych pożyczek w bankach, głownie kredytów konsumpcyjnych. Tą czy inną drogą te wszystkie pieniądze dotarły do budżetów gospodarstw domowych, zapewniając Polakom poczucie bezprecedensowego bezpieczeństwa materialnego, a rządowi reelekcję. Ale co z nich trwałego wynikło dla gospodarki? Z inwestycji infrastrukturalnych prawie nic nie zostało ukończone i nie wiadomo, kiedy zostanie, a jeśli zostanie, czy zacznie generować jakieś zyski (64 nowe stadiony na pewno stanu gospodarki nie poprawią, co do reszty ? się zobaczy). Wzrost gospodarczy oscylował między 2 a 4 procent; biorąc pod uwagę, że połowa tego to po prostu wspomniane wyżej pieniądze z dotacji i pożyczek, staliśmy w miejscu. A bezrobocie wciąż utrzymywało się powyżej 10 procent. Z czego co czwarty bezrobotny ma poniżej 25 lat.
A przecież co najmniej milion ? niektórzy liczą, że półtora miliona ? aktywnych zawodowo Polaków opuściło w tym czasie kraj. Nie dość, że odciążyło w ten sposób rynek pracy, to jeszcze zasiliło budżety rodzin kolejnymi zewnętrznymi pieniędzmi. Licząc tylko te przesyłane przez banki, było to 20 miliardów złotych rocznie, a ogólnie, wedle szacunków co najmniej dwa razy tyle.