Lewica liże rany po wyborach do europarlamentu.
Teoretycznie wygrany SLD, który zdobył niespełna 9,5 proc. głosów, nie ma powodów do radości. W sobotę podczas posiedzenia zarządu partii działacze dali temu wyraz. Grzegorz Napieralski, poprzedni przewodniczący, który porzucił tę funkcję w niesławie po tym, jak w 2011 r. lewica zdobyła niecałe 9 proc. głosów, dziś może śmiało powiedzieć, że po trzech latach rządów Leszka Millera osiągnięto niewiele więcej.
Szansa jesienią?
Na celowniku krytyków znaleźli się liderzy regionów: Włodzimierz Czarzasty, z powodu utraty mandatu Wojciecha Olejniczaka, i Dariusz Joński, którego organizacja zdobyła w tych wyborach zaledwie 7 proc. poparcia, podczas gdy niegdyś Łódzkie było potężnym zapleczem Sojuszu. Zapalczywość krytyków łagodził fakt, że po raz pierwszy w historii SLD musiał walczyć z konkurencyjną partią wspieraną przez Aleksandra Kwaśniewskiego i jego dawnych współpracowników: Ryszarda Kalisza i Marka Siwca. I z tego starcia partia Millera wyszła obronną ręką, choć musiała się skupić na żelaznym postpezetpeerowskim elektoracie, kosztem elektoratu socjalnego.
Poza tym w obliczu osłabionej PO przed partią Leszka Millera rysuje się szansa na udział we władzach lokalnych, bo jest prawdopodobne, iż za pół roku, po wyborach samorządowych Platforma z PSL będą miały za mało głosów, żeby utrzymać sejmiki, którymi obecnie rządzą.
Sojusz liczy też na to, że po zakończeniu cyklu imprez rocznicowych związanych z 25-leciem naszej wolności wyczerpie się paliwo polityki historycznej i w debacie publicznej będzie można wrócić do tematów bytowych. A tym samym zmaleje niechęć do SLD jako partii postkomunistycznej.