Marek Migalski: Frekwencyjna ściema. Udział w wyborach jest prawem, nie obowiązkiem

Medialne młotkowanie niebiorących udziału w wyborach ma charakter klasistowski – oto elity kraju zawstydzają tych, którzy nie chcą „spełnić obywatelskiego obowiązku”. W akcjach profrekwencyjnych kryje się wyższość „wykształconych z dużych miast” nad resztą mieszkańców „tego kraju”. Profesorowie, dziennikarze, aktorzy (sic!), celebryci pouczają lud.

Publikacja: 07.05.2025 04:52

Marek Migalski: Frekwencyjna ściema. Udział w wyborach jest prawem, nie obowiązkiem

Foto: Fotorzepa, Jakub Czermiński

Zacznę od osobistego wyznania – nie wezmę udziału w pierwszej turze wyborów prezydenckich, bo żaden z kandydatów w wystarczającym stopniu nie odpowiada moim poglądom, natomiast zagłosuję w drugiej, kierując się przede wszystkim emocjami negatywnymi, czyli chęcią uniemożliwienia objęcia najwyższego urzędu w państwie przez osobę, którą uznam za groźną dla mojego bezpieczeństwa. To postawa w pełni świadoma i obywatelska – korzystam ze swoich praw po pogłębionym namyśle. Myślę nawet, że ów namysł był dłuższy i poważniejszy niż w przypadku większości tych ok. 20 mln wyborców, którzy wezmą udział w majowej elekcji.

Młotkowanie obywateli, którzy nie głosują w wyborach

Odmowa uczestnictwa w procesie wyborczym może być wynikiem świadomej i przemyślanej decyzji, i oskarżanie tych, którzy z niej skorzystają, o brak postawy obywatelskiej jest w wielu przypadkach niesłuszne. Oczywiście, duża część elektoratu wybiera absencję nie w skutek pogłębionej refleksji, lecz z innych, mniej szlachetnych, powodów, ale nawet oni nie zasługują na te uwagi, które padają pod ich adresem przy okazji każdej elekcji, czy to prezydenckiej, czy parlamentarnej.

Polski komentariat specjalizuje się bowiem w młotkowaniu tej grupy ludzi, którzy nie uczestniczą w wyborach, używając pod ich adresem całego szeregu epitetów. Jest to wyjątkowa postawa, bo wszędzie na świecie publicyści i naukowcy zajmują się analizą przebiegu kampanii i jej wyników. U nas przez cały jej okres poświęcają uwagę mobilizowaniu ludzi do udziału w elekcji oraz zawstydzaniu tych, którzy z tego prawa nie chcą skorzystać.

Czytaj więcej

Sondaż: Polacy za zwiększeniem liczby podpisów przy rejestracji kandydata na prezydenta

Właśnie – prawa. Nasza klasa komentatorska nie chce przyjąć do wiadomości, że udział w wyborach jest w naszym kraju prawem, nie obowiązkiem. Owszem, są takie państwa, jak np. Belgia, gdzie obywatele muszą, pod groźbą nieznacznych kar, głosować, ale akurat Polska do nich nie należy. Zatem stawianie znaku równości między byciem dobrym obywatelem jakiegoś kraju a uczestnictwem w akcie wyborczym jest co najmniej dyskusyjne. Z praw możemy, ale nie musimy, korzystać. W innym przypadku trzeba byłoby uznać, że z możliwości palenia papierosów, picia alkoholu oraz brania rozwodów wynika konieczność takich zachowań – pod groźbą bycia uznanym za złego konsumenta lub obywatela.

Czy wysoka frekwencja w wyborach świadczy o większej legitymacji władzy?

Miłośnicy symbolicznego młotkowania obywateli, związanego z ich niegłosowaniem, podnoszą kwestię legitymizacji władzy – wszak im wyższa frekwencja, tym bardziej uprawnionym do rządzenia jest ten, który wygrał, przekonują. Ciekawe, ilu z podnoszących ten argument jest w stanie uporządkować w kolejności najbardziej legitymizowanych prezydentów. Prawdopodobnie nikt. Mogę podpowiedzieć, że najwięcej głosów otrzymali, odpowiednio, Lech Wałęsa i Andrzej Duda, a najmniej, też odpowiednio, Lech Kaczyński i… Andrzej Duda. Tak, obecna głowa państwa otrzymała w 2015 roku drugi najniższy wynik po 1989 roku, a w 2020 roku drugi najwyższy. Czy oznacza to, że Duda miał mniejszą legitymację do sprawowania władzy w czasie swej pierwszej kadencji, a większą w drugiej? Jakoś mało to logiczne.

Wyborcy z grupy 18–29 już od pewnego czasu masowo biorą udział w poszczególnych elekcjach. Tyle tylko, że w swej większości chcą poprzeć Sławomira Mentzena

Jest i drugi argument przeciwko sztucznemu zwiększaniu frekwencji – liczba przeciwników nowo wybranego prezydenta. Jeśli do urn ruszą rekordowo masowe tłumy, to też rekordowa będzie liczba tych, którzy poczują zawód, bo to nie ich kandydat zwyciężył. Pompując frekwencję, musimy pamiętać, że pompujemy tym samym liczbę aktywnych i rozczarowanych wyborców, którzy z irytacją i niechęcią przyjmą (lub nie) werdykt większości.

Młotkowanie niegłosujących w wyborach ma charakter klasistowski

W Polsce medialne młotkowanie niebiorących udziału w głosowaniach ma charakter klasistowski – oto elity kraju zawstydzają tych, którzy nie chcą „spełnić obywatelskiego obowiązku”. O tym, że nie jest to obowiązek, już była mowa, ale w tych apelach i akcjach profrekwencyjnych kryje się jeszcze owa wyższość „wykształconych z dużych miast” nad resztą mieszkańców „tego kraju”. Profesorowie, dziennikarze, aktorzy (sic!), celebryci tłumaczą ludowi, dlaczego ma on koniecznie wziąć udział w wyborach i dlaczego jest to takie ważne. Klasistowski charakter tego typu postaw jest aż nadto widoczny.

Ostatnio do tego smutnego obrazka doszedł jeszcze jeden fałszywy kolor – apelowanie do młodych ludzi. Od pewnego czasu widać w mediach przeprowadzaną na szeroką skalę akcję mającą pobudzić do udziału w najbliższej elekcji właśnie młodych. Problem leży w tym, że jest ona niepotrzebna, bo wyborcy z grupy 18–29 już od pewnego czasu, konkretnie od 2020 roku, masowo biorą udział w poszczególnych elekcjach (najlepiej widać to było w 2023 roku). Co więcej, wiele wskazuje na to, że także 18 maja frekwencja wśród nich nie będzie zła. Tyle tylko, że w swej większości chcą poprzeć Sławomira Mentzena.

Czytaj więcej

Marek Migalski: Konfederacja i kult młodości. Dlaczego uwierzyliśmy, że jesteśmy dziadersami?

Biorąc pod uwagę komunikaty wspomnianej akcji, kanały, którymi jest dystrybuowana, typ jej „ambasadorów”, można zaryzykować tezę, że jej celem nie jest zwiększenie udziału w wyborach młodych, ale konkretnych młodych – tych, którzy poprą kandydatów liberalnych i lewicowych. Mamy tu zatem do czynienia z fałszem – pod przykrywką szlachetnej promocji udziału w życiu publicznym najmłodszej części elektoratu prowadzi się de facto akcję naganiania wyborców dla konkretnych polityków i polityczek. Oprócz zatem spotkanego już wcześniej klasistowskiego młotkowania wyborców widzimy tu politycznie zaplanowane wsparcie dla konkretnych partyjnych nominatów. A wszystko to pod płaszczykiem dbania o stan polskiej demokracji i zwiększania obywatelskości. Bardzo smutny to obrazek.

Autor

Marek Migalski

Politolog, profesor Uniwersytetu Śląskiego

Zacznę od osobistego wyznania – nie wezmę udziału w pierwszej turze wyborów prezydenckich, bo żaden z kandydatów w wystarczającym stopniu nie odpowiada moim poglądom, natomiast zagłosuję w drugiej, kierując się przede wszystkim emocjami negatywnymi, czyli chęcią uniemożliwienia objęcia najwyższego urzędu w państwie przez osobę, którą uznam za groźną dla mojego bezpieczeństwa. To postawa w pełni świadoma i obywatelska – korzystam ze swoich praw po pogłębionym namyśle. Myślę nawet, że ów namysł był dłuższy i poważniejszy niż w przypadku większości tych ok. 20 mln wyborców, którzy wezmą udział w majowej elekcji.

Pozostało jeszcze 89% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Publicystyka
Ks. Robert Nęcek: A może papież z Holandii?
Publicystyka
Zuzanna Dąbrowska: Mieszkanie Nawrockiego, czyli zemsta sztabowców
Publicystyka
Marius Dragomir: Wszyscy wrogowie Viktora Orbána
Publicystyka
Kazimierz Groblewski: Sztaby wyborcze przed dylematem, czy już spuszczać bomby na rywali
Publicystyka
Jędrzej Bielecki: Karol Nawrocki w Białym Domu. Niedźwiedzia przysługa Donalda Trumpa
Materiał Promocyjny
Lenovo i Motorola dalej rosną na polskim rynku