W 1990 roku decydowaliśmy się na ten, a nie inny, sposób wyboru najważniejszego urzędnika przez przypadek, ale nasi rodacy przyzwyczaili się do niego i za nic nie chcą zrezygnować z bezpośredniego udziału w tym akcie. A szkoda, bo tylko poprzez zmianę modelu elekcji prezydenta mogliby osiągnąć to, czego pragną – polityka dbającego o ogół Polaków, a nie tylko o tych, którzy go wybrali. Nasi współobywatele chcą zjeść ciastko i mieć ciastko, czyli wybierać głowę państwa w wyborach prezydenckich oraz mieć „prezydenta wszystkich Polaków”. Ale tego nie da się pogodzić.
Obecnie, by zasiąść w Belwederze na pięć lat, trzeba stoczyć morderczą, partyjną, polityczną i ideologiczną walkę, w której niezbędne jest poparcie jednej z dwóch największych formacji. Kampania toczy się pod konkretnymi światopoglądowymi programami, w ogniu podziałów i odsądzania przeciwników od czci i wiary. Co więcej, jeśli nowo wybrany prezydent myśli o reelekcji, to od pierwszego dnia urzędowania nie tylko musi realizować ów konkretny program ideologiczno-polityczny, ale także blisko współpracować ze swoją partią-matką, bo bez jej pomocy, struktur i pieniędzy nie ma szans na przedłużenie swej kadencji. Wszystko to sprawia, że nie może być „prezydentem wszystkich Polaków” – byłoby to sprzeczne nie tylko z jego osobistym interesem, ale także z obietnicami zaciągniętymi w czasie kampanii oraz po prostu z logiką procesu politycznego.
Dlaczego prezydenta Polski powinno wybierać Zgromadzenie Narodowe?
Jeśli zatem chcielibyśmy naprawdę mieć w Belwederze osobę myślącą o całym społeczeństwie, o dobru całego państwa, musimy zdecydować się na inny jej wybór. Najlepszym sposobem byłoby głosowanie w Zgromadzeniu Narodowym (czyli połączonych obradach Sejmu i Senatu) kwalifikowaną większością głosów (na przykład trzy piąte lub jeszcze lepiej dwie trzecie). Zmuszałoby to polityków do szukania takiego człowieka, który wykraczałby poza partyjne podziały, nie byłby zacietrzewiony politycznie i ideologicznie. Co więcej, przy założeniu, że mógłby sprawować swój urząd tylko przez jedną kadencję (najlepiej siedmioletnią), nie myślałby on o swojej reelekcji, ale naprawdę od pierwszego dnia urzędowania miałby na celu dobro ogółu i interes państwa. Nie musiałaby to być osoba pozbawiona prawicowej lub lewicowej wrażliwości, ale na pewno nie byłby to ideologiczny zagończyk czy polityczny fighter. Byłaby szansa, że w ten sposób wybieralibyśmy takiego prezydenta, o jakim marzymy od dekad.
Liczba protestów wyborczych składane w związku z wyborami prezydenckimi w latach 1990-2025