Bezpośredni wybór głowy państwa rozbija naszą wspólnotę, niszczy i upartyjnia państwo, jest dysfunkcyjny dla polityki oraz sprzeczny z duchem konstytucji. Ale nigdy nie zostanie zniesiony, bo żaden z polityków nie ma odwagi powiedzieć o tym Polakom. Dlatego będziemy nadal posługiwali się narzędziem, które wyrządza nam niepowetowane szkody.
Czytaj więcej
Żadne z opozycyjnych ugrupowań nie pali się do podpisania paktu z Czarzastym.
Prezydent powinien być wybierany pośrednio, przez Zgromadzenie Narodowe, czyli wspólne posiedzenie Sejmu i Senatu, kwalifikowaną większością głosów (na przykład przez dwie trzecie lub trzy piąte uprawnionych). Byłoby to pożyteczne dla państwa polskiego oraz dla polskiej polityki. Szkodliwość bezpośredniego wyłaniania najwyższego urzędnika w kraju jest oczywista. Z co najmniej trzech powodów.
Dzielący spektakl wyborczy
Po pierwsze, rozbija wspólnotę. Każde wybory to dzielenie społeczeństwa prawie dokładnie na dwie nienawidzące się grupy – wygranych i przegranych. Ci pierwsi triumfują, ci drudzy zaciskają zęby w cichej rozpaczy. Oprócz elekcji z 1990 i 2000 roku, każde wyłanianie głowy państwa charakteryzowało się zaciętością i – ostatecznie – niewielką różnicą w liczbie głosów oddanych na zwycięzcę i na „losera”. Oznacza to, że co pięć lat fundujemy sobie spektakl dzielący naszą wspólnotę prawie dokładnie na pół, na dwa zwalczające się plemiona, pałające do siebie niechęcią, a czasami nienawiścią. Zastąpienie tego widowiska decyzją Zgromadzenia Narodowego uwolniłoby nas od kampanii wyborczej oraz tego wszystkiego, co przez kilka miesięcy rozbija nasze społeczeństwo i zamyka w osobnych bunkrach informacyjno-aksjologicznych.
Po drugie, obejmujący swój urząd nowy prezydent staje się de facto więźniem własnego obozu politycznego. Dzieje się tak pomimo zawsze ogłaszanych deklaracji o tym, że chce być prezydentem „wszystkich Polaków”. To tylko pusto brzmiące słowa – prawda jest taka, że został wybrany przez połowę obywateli i będzie sprawował swój urząd w interesie tej połowy oraz partii, która za nim stanęła. I stanie w przyszłości – bo jeśli nowa głowa państwa poważnie myśli o reelekcji, to musi zachowywać się tak, żeby zasłużyć na kolejne poparcie przez swą macierzystą partię. Jeśli przyjrzymy się działalności Lecha Kaczyńskiego, Bronisława Komorowskiego czy Andrzeja Dudy, to można o nich powiedzieć wiele dobrego czy złego, ale na pewno nie to, że byli samodzielni i że odcięli pępowinę łączącą ich z ugrupowaniem, które za nimi stanęło i opłaciło kampanię. Tak po prostu jest i nadal będzie, jeśli uprzemy się, by obsadzanie najwyższego urzędu w Polsce odbywało się w bezpośredni sposób. Trudno wymagać od prezydenta, by zapomniał, w jaki sposób został wybrany, i nie brał pod uwagę tego, jak może zachować swoje stanowisko po następnej elekcji. Nie dziwmy się zatem, że każda głowa państwa działa w interesie swoim oraz macierzystej partii, a nie całego państwa.