Rafał Trzaskowski dopisał sobie głosy wyborców lewicowych jako oczywiste i przystąpił do walki o głosy wyborców Konfederacji. Zapewne większość wyborców lewicy z pierwszej tury rzeczywiście zagłosuje na kandydata Koalicji Obywatelskiej, czy będzie o nich walczył, czy nie. I to nie tylko wyborców Magdaleny Biejat i Joanny Senyszyn, ale też Adriana Zandberga.
Ale po to jest się politykiem, żeby w takich przełomowych momentach wyłapywać swoje szanse i pokazywać skuteczność. Nieraz trzeba wykroić dla siebie miejsce i się rozpychać. Realizując swoje postulaty, okazuje się szacunek dla wyborców.
Warto też podpatrzeć, jak robią to inni – w tym wypadku Sławomir Mentzen – i zrobić tak samo, ale lepiej. Przed taką okazją stanęli kandydaci lewicy, którzy odpadli po pierwszej turze.
Wybory prezydenckie: kto siebie nie ceni, tego nie będą cenili
Czy lewica ma umowny „towar” do sprzedania? Zbierzmy fakty: kandydaci lewicowi uzbierali razem w pierwszej turze 10,2 procent głosów (4,9 procent Adrian Zandberg, 4,2 procent Magdalena Biejat, 1,1 procent Joanna Senyszyn). Głosowało na nich 1 996 391 Polaków. To odrobinę mniej, niż wskazywały ostatnie przedwyborcze sondaże, i zapewne dlatego jest na lewicy niedosyt. Zwłaszcza że według różnych badań raz Biejat, raz Zandberg byli typowani na ewentualnego czarnego konia wyborów. Z drugiej strony – to trochę więcej głosów, niż padło na lewicę w wyborach parlamentarnych w 2023 roku. I ponad dwa razy więcej, niż w sumie kandydaci lewicowi dostali w wyborach prezydenckich w 2015 i 2020 roku.
Aż się prosi, aby tych głosów nie oddać Rafałowi Trzaskowskiemu za darmo, tylko wykorzystać okazję, by zrealizować jakieś własne cele. To nie wstyd. Kto siebie nie ceni, tego nie będą cenili. Niestety polityczki i politycy lewicy nie ułatwiają sobie zadania.