Wizyta Jacka Dehnela z Jakubem Dymkiem i Marcinem Giełzakiem w podcaście „Dwie lewe ręce” była pouczającym widowiskiem. Choć – jak w takich wypadkach często bywa – niełatwym w odbiorze. Pierwszy oto bowiem raz zdarzyło mi się widzieć kandydata na posła absolutnie zszokowanego pytaniem: „Jak mnie pan przekona, żebym na niego zagłosował?”.
Nie, szok to nie do końca właściwe słowo. Można było odnieść wrażenie, że pisarz, poeta, tłumacz, a teraz również poseł in spe z ramienia Nowej Lewicy poczuł się pytaniem prowadzącego, Jakuba Dymka, urażony. Jakby ostatnim wysiłkiem woli powstrzymywał się przed zakrzyknięciem: „Jak pan może nie wiedzieć, kim JA jestem?!”.
Czytaj więcej
Chrześcijański świat zaistniał w akcie ostatecznej wierności. A skończy się tylko przy udziale aktu wielkiej zdrady.
Postarajmy się więc go wyręczyć: pan Dehnel jest tego rodzaju kandydatem, który na pytanie o pomysły na transport publiczny wylicza, ile ma spotkań autorskich w roku i jak wiele wysiłku kosztuje go, by na nie dojechać. A nagabnięty o mieszkalnictwo opowiada szeroko o swojej przeprowadzce na stypendium do Berlina jako ucieczce przed homofobiczną Polską. A także nie omieszka dodać, że książki, które musiał przewieźć do nowego lokum, ważyły 0,7 tony. Słowem, jest to kolorowa postać nawet jak na standardy polskiej polityki.
Ale to, co bawić może (i w rzeczy samej bawi) postronnego widza, raczej martwić powinno lewicowych wyborców. Wraz z transferem Dehnela na listy Nowej Lewicy dokonuje się kolejny, być może ostateczny krok w kierunku porwania jej sztandaru przez liberalizm. Odlot z bazy w kierunku nadbudowy, już nie tylko rozumianej w sensie kulturowym, ale też czysto socjologicznie. Nie wiem, czy można było dobitniej pokazać, że lewica staje się ideą elit, ich samopoczucia, psychicznego komfortu. Jeśli chciało się ostatecznie pogrzebać równościową i solidarystyczną ideę, a na jej grobie zasadzić elitarystyczne lęki i fobie, to nie można było dokonać lepszej decyzji, niż uczynić twarzą swej listy Jacka Dehnela.