Na zakończenie niedawnych Światowych Dni Młodzieży w Australii ich gospodarz kard. George Pell podziękował papieżowi Benedyktowi XVI za kontynuację tych spotkań, zainaugurowanych przez Jana Pawła II. Teraz wiadomo – mówił arcybiskup Sydney – że te spotkania młodzieży „nie należą do jednego papieża czy do jednego pokolenia, ale stały się obecnie zwyczajną częścią życia Kościoła”.
Czy jednak łatwo stać się „zwyczajną częścią życia Kościoła” czemuś, co wydaje się tak mocno związane z osobowością poprzedniego papieża, jego temperamentem i zdolnościami? Były to już drugie Światowe Dni Młodzieży z udziałem Benedykta XVI – ale pierwsze, których program, plan i konkretny przebieg został zaprojektowany przez tego papieża. To świetna okazja, aby przyjrzeć się nie tylko temu, co zostało powiedziane, ale i jak. Ciekawe wydaje się zwłaszcza to, jak wzajemnie wpływają na siebie „forma” tego spotkania i „treść” nauczania Benedykta XVI.
Szlachetna kontestacja nie mieszka dziś tam, gdzie przechadzają się łysi hipisi. Sędziwy papież wie dobrze, że może rozmawiać z młodymi sam, bez pośrednictwa Boba Dylana
Światowe Dni Młodzieży zostały zaprojektowane przed laty jako potężne medium – silny wspólnotowy przekaz, w którym słowa z reguły są daleko w tyle za obrazami i emocjami. „Medium is the message” – i także w tym przypadku najmocniejsza treść tego medium tkwiła w nim samym, a nie w tym, co pojawiało się każdorazowo jako nauczanie towarzyszące temu gigantycznemu zlotowi młodych ludzi.
Ta werbalna treść – obiektywnie najważniejsza – docierała z reguły raczej do niewielu. Dla większości prawdziwa siła przekazu polegała na połączeniu przygody wyjazdu, odświętności miejsca (odświętności, w której już można było poczuć trochę sacrum), wspólnotowego tłoku, młodzieńczej nonszalancji – i białego taty, który błyszczał daleko swoim szczególnym wdziękiem, raz jako superstar świetnie czujący mikrofon i kamerę, raz jako dobry belfer (surowy i wybaczający), raz jako żartowniś, a nagle także jako skupiony asceta.