Wybuchowy przekaz Benedykta

Światowe Dni Młodzieży w Sydney były zaproszeniem dla młodych buntowników. Bo dziś buntem jest klękanie przed Bogiem oraz słuchanie nauki świętego Augustyna – pisze publicysta

Publikacja: 22.07.2008 00:48

Wybuchowy przekaz Benedykta

Foto: AFP

Red

Na zakończenie niedawnych Światowych Dni Młodzieży w Australii ich gospodarz kard. George Pell podziękował papieżowi Benedyktowi XVI za kontynuację tych spotkań, zainaugurowanych przez Jana Pawła II. Teraz wiadomo – mówił arcybiskup Sydney – że te spotkania młodzieży „nie należą do jednego papieża czy do jednego pokolenia, ale stały się obecnie zwyczajną częścią życia Kościoła”.

Czy jednak łatwo stać się „zwyczajną częścią życia Kościoła” czemuś, co wydaje się tak mocno związane z osobowością poprzedniego papieża, jego temperamentem i zdolnościami? Były to już drugie Światowe Dni Młodzieży z udziałem Benedykta XVI – ale pierwsze, których program, plan i konkretny przebieg został zaprojektowany przez tego papieża. To świetna okazja, aby przyjrzeć się nie tylko temu, co zostało powiedziane, ale i jak. Ciekawe wydaje się zwłaszcza to, jak wzajemnie wpływają na siebie „forma” tego spotkania i „treść” nauczania Benedykta XVI.

Szlachetna kontestacja nie mieszka dziś tam, gdzie przechadzają się łysi hipisi. Sędziwy papież wie dobrze, że może rozmawiać z młodymi sam, bez pośrednictwa Boba Dylana

Światowe Dni Młodzieży zostały zaprojektowane przed laty jako potężne medium – silny wspólnotowy przekaz, w którym słowa z reguły są daleko w tyle za obrazami i emocjami. „Medium is the message” – i także w tym przypadku najmocniejsza treść tego medium tkwiła w nim samym, a nie w tym, co pojawiało się każdorazowo jako nauczanie towarzyszące temu gigantycznemu zlotowi młodych ludzi.

Ta werbalna treść – obiektywnie najważniejsza – docierała z reguły raczej do niewielu. Dla większości prawdziwa siła przekazu polegała na połączeniu przygody wyjazdu, odświętności miejsca (odświętności, w której już można było poczuć trochę sacrum), wspólnotowego tłoku, młodzieńczej nonszalancji – i białego taty, który błyszczał daleko swoim szczególnym wdziękiem, raz jako superstar świetnie czujący mikrofon i kamerę, raz jako dobry belfer (surowy i wybaczający), raz jako żartowniś, a nagle także jako skupiony asceta.

Gdy spotykali się oni i on, jemu czasami udawało się podpowiedzieć im w żartach jakieś poważne słowa, które zapamiętywali, chociaż potem w domu opowiadało się niemal wyłącznie o tym, jak fajnie jest wrzeszczeć wspólnie: „John Paul Two We Love You!” Bo w Taizé było podobnie, ale tak fajnie się nie krzyczało.

Pojawienie się w tym miejscu Benedykta XVI musiało coś zmienić w sposób naturalny. Nowy papież wszedł w to dziedzictwo Jana Pawła z podobnie nobliwym wyglądem – z którym dobrze współgrają okulary mądrego pana profesora. Nawet nie próbuje być superstar – za to w środku tych tłumów znajduje się zręcznie jako… opat, przybysz z krainy potężnej tradycji benedyktyńskiej kontemplacji. Gdyby rzecz ująć w kategoriach czysto psychologicznych, można by powiedzieć, że Benedykt XVI na Światowych Dniach Młodzieży wciela to, czego szukano w bracie Roger z Taizé – tylko że… papież to jednak papież: naturalny zwornik jedności i świadek wiary apostołów.

Tak więc samo pojawienie się nowego papy zmienia Światowe Dni Młodzieży – ale czy to koniec zmian? Wydaje się, że do tego dochodzi jeszcze wyraźna zmiana akcentów w tym medium: ekipa Benedykta XVI bardzo dba o to, by słowo wchodziło do programu tego spotkania nie jako dodatek do bardziej emocjonujących performansów, lecz jako oczekiwany element w centrum, dla którego wszystko jest przygotowywane.

To jednak nie oznacza, jak by ktoś mógł przypuszczać, zmiany tych spotkań w salę wykładową. Słowo Benedykta pojawia się w zupełnie innym kontekście: wewnątrz liturgii i w spotkaniu z ludźmi. Za to zamiast koncertu w Sydney na oczach tłumów przeszła droga krzyżowa – misterium podobnie mocne, jakie parę lat temu mieliśmy w „Pasji” Mela Gibsona.

W tej ewolucji środków przekazu akcenty są rozkładane bardzo ostrożnie, bez popadania w przesadę: bardzo janowopawłowe było papieskie oko w oko z tańczącymi Aborygenami – ale charakterystyczne, że odbyło się to poza liturgią, a nie jako ich ubarwiający składnik, jak kiedyś. Jeśli chodzi o nabożeństwa, to Benedykt XVI przywiózł do Sydney tę samą troskę o sakralność liturgii co w Rzymie: na ołtarzu stanął w samym centrum krzyż, uroczyste szaty nie zawierały żadnych ekstrawagancji, papież udzielał komunii tylko na klęcząco i do ust (co dla zdechrystianizowanej Australii jest takim samym ewenementem jak w ogóle tajemnica Trójcy Świętej).

Są to zmiany, które przemodelowują także przekaz tego zgromadzenia. Trzy lata temu w Kolonii papież powiedział: religijność młodych nie musi być na siłę młodzieżowa – lepiej, żeby stawała się dojrzała, a nie infantylna. W Sydney zobaczyliśmy konsekwencje tej nauki: kilka kroków w stronę zupełnie inną, niż wskazują dogmaty duszpasterstw młodzieżowych.

Czyżby więc dotychczasowy kształt Światowych Dni Młodzieży był tylko jedną z możliwych form, już dziś nazbyt mocno związaną z potrzebą odpowiedzi na szok roku 1968, w stylu megakoncertów idoli popkultury? Czy nazywanie jeszcze dziś tego zgromadzenia katolickim Woodstock nie jest właśnie sygnałem, że w swojej poprzedniej postaci mogłoby ono ewoluować już tylko w stronę pobożnej wersji zjazdów wielbicieli Elvisa Presleya? Bo Woodstock nie jest już dziś symbolem takiego czy innego buntu młodzieży – lecz przestrzeni dobrze zagospodarowanej przez przemysł rozrywkowy. Czy katolicki Woodstock mógłby być czymś lepszym niż pop-duszpasterstwem?

Owszem, te spotkania zawsze powinny być zaproszeniem także dla młodych buntowników. Co jednak jest dziś naprawdę tak buntownicze, kontestatorskie czy autentyczne, żeby nie zostało już ufryzowane i ugłaskane w naszym świecie? Czy nie jest czymś takim właśnie klękanie przed Bogiem i słuchanie nauki świętego Augustyna o Duchu Świętym? W sytuacji gdy wielkie korporacje rozdają miliony prezerwatyw i afiszują się z byciem „gay friendly” – a z kolei w kościołach ustawia się ludzi w grzecznej kolejce do komunii, bez szans na prosty gest uwielbienia.

Uczestnicy spotkania w Sydney nie usłyszeli od papieża opowieści dla grzecznych dzieci. Podobnie jak Jan Paweł II, także Benedykt XVI mówił do nich jak do ludzi gotowych na wiele więcej odwagi i poświęcenia niż przeciętna społeczeństw. Gdy podkreślał (wyjątkowo często!) potrzebę szacunku dla poprzednich pokoleń, „waszych własnych dziadków i rodziców”, wracał również motyw ciągłości, tradycji, dziedzictwa.

W tym kontekście papież pytał wprost: „Co wy zostawicie następnemu pokoleniu? Czy zbudujecie coś, co przetrwa?”. A dalej szedł już przekaz prawdziwie wybuchowy: w świecie, w którym „pomija się milczeniem imię Boga, religię ogranicza się do prywatnej pobożności, a wiarę wyklucza się z życia publicznego”, żadnym rozwiązaniem nie jest „poddaństwo duchowi tego czasu”. W świecie, w którym każdego traktuje się jak „konsumenta na targowisku nieróżniących się między sobą możliwości, gdzie sam wybór staje się dobrem” – musimy korzystać z naszej wolnej woli nie tak, jak podpowiada relatywizm, lecz będąc często także „znakiem sprzeciwu”.

W świecie, w którym „spotykamy się z wrogością, niebezpieczeństwem, trucizną, która może wyżreć to, co dobre, zmienić nas i zakłócić cel, dla którego zostaliśmy stworzeni” – należy „zmierzyć się z rzeczywistością, a nie od niej uciekać”, zmierzać „do tego, co realne, trwałe, prawdziwe”.

Kto odmówi tym słowom siły podżegania do zdrowego buntu, nauki o koniecznym nonkonformizmie w samym środku konformizmów naszego świata? Zarówno wtedy, gdy protestuje przeciw zabijaniu nienarodzonych, jak i wtedy, gdy stawia znak zapytania nad naruszaniem równowagi ekologicznej w świecie.

Szlachetna kontestacja i młodzieńczy bunt nie mieszkają dziś tam, gdzie przechadzają się łysi hipisi. Sędziwy papież wie dobrze, że może rozmawiać z młodymi sam, bez pośrednictwa Boba Dylana.

Autor jest filozofem, redaktorem naczelnym pisma „Christianitas”

Na zakończenie niedawnych Światowych Dni Młodzieży w Australii ich gospodarz kard. George Pell podziękował papieżowi Benedyktowi XVI za kontynuację tych spotkań, zainaugurowanych przez Jana Pawła II. Teraz wiadomo – mówił arcybiskup Sydney – że te spotkania młodzieży „nie należą do jednego papieża czy do jednego pokolenia, ale stały się obecnie zwyczajną częścią życia Kościoła”.

Czy jednak łatwo stać się „zwyczajną częścią życia Kościoła” czemuś, co wydaje się tak mocno związane z osobowością poprzedniego papieża, jego temperamentem i zdolnościami? Były to już drugie Światowe Dni Młodzieży z udziałem Benedykta XVI – ale pierwsze, których program, plan i konkretny przebieg został zaprojektowany przez tego papieża. To świetna okazja, aby przyjrzeć się nie tylko temu, co zostało powiedziane, ale i jak. Ciekawe wydaje się zwłaszcza to, jak wzajemnie wpływają na siebie „forma” tego spotkania i „treść” nauczania Benedykta XVI.

Pozostało 88% artykułu
analizy
Rafał Trzaskowski stawia na bezpieczeństwo, KO ogłosi kandydata na początku grudnia
Publicystyka
Bogusław Chrabota: Ursula von der Leyen proponuje „pisizm” w sprawie funduszy regionalnych
Publicystyka
Roman Kuźniar: Gen. Kukuła zabiera nas na wojnę, ale nie wiadomo, z kim i gdzie
Publicystyka
Michał Szułdrzyński: Jaka będzie „Rzeczpospolita”
Publicystyka
Marek A. Cichocki: Nastała epoka wojen, pozostało tylko wypatrywać konfliktu między USA a Chinami