Już o godz. 7.09 rano, czyli 18 minut przed startem polskiego tupolewa z Warszawy, Rosjanie wiedzieli, że nad lotniskiem Siewiernyj pod Smoleńskiem unosi się gęsta mgła uniemożliwiająca lądowanie. O godz. 7.26 płk Nikołaj Krasnokutski, od świtu obecny na wieży lotniska, powiedział: „Trzeba Polakom powiedzieć, że nie mają po co startować”. Na stwierdzeniu się skończyło. Minutę później polski tupolew z 96-osobową delegacją wystartował z Okęcia.
Tu-154 wzbił się w powietrze, chociaż załoga nie miała pełnych danych pogodowych: kluczowych depesz METAR i TAF zawierających informacje o pogodzie nad Smoleńskiem oraz prognozy dla tego miejsca na najbliższe pół godziny. A można przypuszczać, że wojskowe zabezpieczenie meteorologiczne musiało wiedzieć o tym, iż rejon Siewiernego słynie z nagle tworzących się mgieł. Polscy oficjele lądowali tam bowiem wielokrotnie.
Gdy polski samolot był już w powietrzu, warunki z minuty na minutę się pogarszały. W wieży Krasnokutski mówił, dzwoniąc do jednostki w Twerze: „nie wyrabiam, Smoleńsk przykryło”. Rosyjscy kontrolerzy gorączkowo negocjują z Twerem i centrum dowodzenia w Moskwie, czy i na jakie lotnisko zapasowe odesłać tupolewa.
Wieża przekazuje sprzeczne informacje o pogodzie. Najpierw załodze polskiego jaka-40, który szczęśliwie wylądował półtorej godziny przed Tu-154, kontrolerzy przekazują komunikat: „jest bezchmurnie, widać na 4 kilometry”.
Potem mówią, że widzialność wynosi 1500 metrów. Minutę później załodze rosyjskiego iła-76 – że sięga niespełna tysiąca metrów. Mówią o fatalnej pogodzie, ale lotniska nie zamykają, choć ił-76, próbując lądować, omal się nie rozbił.