Wybiórcza dyskrecja Sakiewicza, sprawiająca wrażenie grania tajemnicą, to nie jedyny problem, jaki mam z jego taśmami. Moje wątpliwości budzi wszystko, co tej rozmowy dotyczy, a co przeczy atmosferze sensacji, jaką dzisiaj chce wokół nich wytworzyć Sakiewicz.
Pod koniec sierpnia ubiegłego roku Lepper został oskarżony o składanie fałszywych zeznań w aferze gruntowej, po czym zaczyna dobijać się do Sakiewicza, próbując przez niego dotrzeć do Kaczyńskiego. Tak przynajmniej twierdzi dzisiaj Sakiewicz, ale przecież Lepper nie potrzebował do tego jego pośrednictwa. Nie dowiemy się już, o co naprawdę chodziło Lepperowi, nie można jednak wykluczać, że chciał coś rozgrywać, może liczył nie na dyskrecję Sakiewicza, ale przeciwnie, na to, że za jego pośrednictwem uda się wysłać sygnał, że jest gotowy sypać, co powinno zmobilizować potencjalnie tym zagrożonych do ratowania go przed kolejnymi kłopotami.
Cała rozmowa - nie telefoniczna, nie przypadkowa, Sakiewicz się na nią przygotował, wziął dyktafon, udał się w umówione miejsce – trwała raptem 6-7 minut. Bardzo krótko jak na tak ważną rozmowę. Jeśli nie wydarzyło się nic, co ją nagle przerwało, to znaczy chyba, że sam Sakiewicz uznał, że Lepper nic ciekawego nie ma mu do powiedzenia. Gdyby miał, tak doświadczony dziennikarz umiałby poprowadzić rozmowę, żeby trwała dłużej i była ciut bardziej obfita w konkrety i fakty. W już ujawnionych fragmentach, i w tym co relacjonuje sam Sakiewicz, nie ma przecież nic sensacyjnego, i, niestety, nie sądzę, że to dlatego, że prawdziwe mięso Sakiewicz zachował tylko do wiadomości prokuratora.