Rafał Ziemkiewicz mówi:
Pokazał, że wola wyborców absolutnie nie ma dla niego znaczenia. Andrzej Krauze stworzył kiedyś rysunek, na którym polityk na zebraniu partyjnym mówi do zebranego tłumu: "Wyborcy nam zaufali i teraz mogą nas pocałować w d...". Premier Tusk stosuje tę filozofię. Następne wybory - do PE - dopiero za trzy lata, a wiadomo, że pamięć wyborcy sięga najwyżej na miesiąc w głąb. Nie musi się więc przejmować tym, co dotąd obiecywał, ani tym, jak ludzie oceniają ministrów, których na użytek wyborów obiecywał wymienić. (...) Wyraźnie zignorował konstytucję. Ta przecież nakazuje poprzedniemu rządowi podać się do dymisji na pierwszym posiedzeniu nowego parlamentu. Oczywiście prezydent, który mianuje szefa rządu, może zwrócić się do poprzedniego premiera z misją utworzenia nowej Rady Ministrów, także w starym składzie. Jednak zapowiedzi Tuska, że zamierza pozostać przy swoich ministrach to nonsens, łamanie procedur i dobrych obyczajów politycznych.
Publicysta „Rzeczpospolitej” o konflikcie na szczytach władzy dodaje:
Myślę, że między prezydentem Komorowskim i premierem Tuskiem trwa cicha, niewypowiedziana wojna. Donald Tusk w momencie, kiedy odniósł triumf wyborczy, poczuł się bardzo mocny. Pokazał Bronisławowi Komorowskiemu, którego demonstracje samodzielności wcześniej musiał z zaciśniętymi zębami znosić, kto tu rządzi. Pokazał, skąd prezydentowi nogi wyrastają, czyli kto go tak naprawdę zrobił głową państwa. Zazwyczaj jest tak, że jeśli jakaś grupa odnosi duże zwycięstwo i dochodzi do podziału łupów, to wtedy zaczyna się największa awantura. Tutaj komplikacją jest jeszcze to, że nie wiadomo, na ile Janusz Palikot jest tak naprawdę jakąś frakcją PO. On też niewątpliwie będzie użyty do walki, a w rękach Tuska jest bardzo dobrym argumentem przeciwko Schetynie.
Jacek Żakowski ("Polityka") tłumaczy działania Tuska: