O możliwości wymiany kilku ministrów, jako elemencie nowego otwarcia, jest coraz głośniej. Przebąkują o tym politycy PO. Domagają się tego też recenzenci działań rządu, w tym np. Aleksander Kwaśniewski. Jednak korzyści byłyby iluzoryczne, anowe problemy większe niż obecne.
Na dodatek Tusk sam sobie skrępował ręce, dokonując rok temu zaskakującego, „autorskiego” wyboru ministrów. To na niego spada odpowiedzialność za większość dokonań członków gabinetu. Na dodatek opinia publiczna słabo kojarzy większość ministrów, zatem trudno będzie zrzucić winę na kogokolwiek z nich.
Z tego powodu nie ma sensu wymiana ministrów z kategorii tzw. bezpartyjnych fachowców. Zwłaszcza że akurat do nich jest najmniej zastrzeżeń. Opinia publiczna nawet by nie zauważyła zniknięcia takich ludzi jak Jacek Cichocki, Mikołaj Budzanowski, Marcin Korolec. To samo można powiedzieć o Elżbiecie Bieńkowskiej i Tomaszu Siemoniaku.
Ministrowie z koalicyjnego PSL są nie do ruszenia bez uzgodnień z Waldemarem Pawlakiem. Ich wyrzucenie oznaczałoby poważną awanturę, a sama chęć wymiany wywołałaby żądania jakiejś rekompensaty dla ludowców.
Wrażenie zrobiłoby odwołanie coraz częściej krytykowanego ministra finansów. To jednak niemożliwe, bo Tusk zaprzeczyłby w ten sposób całej swej pięcioletniej działalności rządowej. Z podobnych powodów nie ma mowy o zmianie szefa MSZ. Ani o odwołaniu potrzebnego premierowi ministra administracji Michała Boniego.
Łatwiej byłoby zmienić krytykowanego ministra transportu. Tyle że Sławomir Nowak - polityk o sporych wpływach w PO - zasiliłby wewnętrzną opozycję. Wstrząsem stałoby się odwołanie ministra sprawiedliwości. Chociaż jest suflowane Tuskowi z lewej strony, to straty mogą być większe niż zyski. Rząd ma bardzo małą przewagę w Sejmie. Wspierająca Jarosława Gowina grupa konserwatystów z PO mogłaby doprowadzić do tego, że rząd zacząłby przegrywać głosowania. To mogłoby zmusić do dobrania do koalicji Ruchu Palikota lub SLD, co raczej zwiększyłoby napięcia w PO, niż je wygasiło.