Na oko, przy większościowej ordynacji do „izby refleksji", Platformie, drugiemu co do wielkości ugrupowaniu politycznemu, wcale nie opłaca się oddawać mandatów przedstawicielom innych partii opozycyjnych. Wiadomo przecież, że najlepsze wyniki będą mieć dwaj najwięksi gracze. Tyle że w przypadku wyborów większościowych, drugie miejsce to porażka, a nie stanowisko wicekróla. Brak mandatu to klęska i skazanie tych kolegów i koleżanek, którym udało się dostać do Senatu i stworzyć mniejszościowy klub, na wyłącznie bierny sprzeciw i polityczne „wołanie na puszczy".
Już w Sejmie przy stabilnej większości rządzącej jest ciężko czegoś dokonać, a przy niegdysiejszym marszałku Kuchcińskim graniczyło to (dla opozycji) z cudem. Jednak przy kilku partiach jakieś polityczne gry były jednak możliwe, choćby przy konkretnych projektach w komisjach. W Senacie, przy dwóch głównych partiach, z których jedna ma 27 mandatów, pole manewru jest bardzo ograniczone.
Gdyby opozycji udało się jednak zebrać większość mandatów, sytuacja zmieniłaby się diametralnie.
Senat mógłby tak uprzykrzyć życie większości sejmowo-rządowej, gdyby zbudował ją PiS, że rządzenie za pomocą ustaw mogłoby się stać bardzo utrudnione i być obiektem parlamentarnej obstrukcji.
Zgodnie z opisem procedury zamieszczonym na stronie Senatu „ostateczna decyzja co do kształtu ustawy należy do Sejmu, który może bezwzględną większością głosów (liczba głosów za jest większa niż suma głosów przeciw i wstrzymujących się) odrzucić proponowane poprawki lub uchwałę Senatu odrzucającą ustawę w całości. (...) Również sprzeciw Senatu co do całości ustawy staje się skuteczny, jeżeli Sejm nie odrzuci go bezwzględną większością głosów. W takim wypadku postępowanie nad ustawą zostaje zamknięte".