Ośrodek dla dziennikarzy położony po drugiej stronie centralnej części miasta noszącej nazwę Xiaoshan o 6 rano w niedzielę świeci jeszcze pustkami. Dziesiątki komputerowych stanowisk świecą ekranami jednolitym błękitem. Jednak nie są to tzw. niebieskie ekrany śmierci, jak informatycy zwykli mówić o komunikatach popsutego systemu Windows. Niebieski to kolor szczytu G20, wszechobecny w Hangzhou z początkiem wrześniowych dni.
Pomimo starań polityków i specjalistów od inżynierii pogody nie udało się zapewnić czystego, błękitnego nieba nad stolicą prowincji Zhejiang. Wygaszone fabryki w promieniu setek kilometrów od Hangzhou nie produkują smogu, ale on i tak tu pozostał. Wczoraj, w sobotę 3 września wskazania liczników cząstek PM 2,5 wskazywały nad teoretycznie ultra ekologicznym miastem stężenie trzykrotnie wyższe (78) niż nad normalnie zatłoczonym Pekinem (25).
Z każdą godziną dziennikarzy w Media Center przybywa. Mają do dyspozycji wszystko, co potrzeba, żeby pisać, nagrywać, drukować i łączyć się z siecią. Są także ciasteczka z logo Voice of China, z którym niedawno państwowa telewizja miała trochę kłopotów, lokalna herbata, z której słynie prowincja oraz tony ładnie wydanych publikacji o Hangzhou i okolicy. Wśród nich historia Komunistycznej Partii Chin w kilku językach pod tytułem przywodzącym na myśl poradniki "Dla opornych" ("Co wiesz o KPCh?"), kolorowe pocztówki w widokami normalnego Hangzhou, które żyje a nie przyjmuje szczytu i wreszcie historia tzw. chińskiego snu, bieżącej strategii rozwoju gospodarki i poczucia dumy narodowej wprowadzana w życie przez prezydenta Xi Jinpinga.
Na wielkim ekranie kilka minut po godzinie 8 rano widać powitanie brytyjskiej premier Theresy May. Przylatuje najpóźniej ze wszystkich najważniejszych gości. Jej decyzje w sprawie chińskiej inwestycji w elektrowni Hinckley Point planowanej na brytyjskiej ziemi nie spodobały się Pekinowi, zatem to, co czeka delegację z jej udziałem wciąż pozostaje zagadką. Dziennik "The Telegraph" przestrzega nawet brytyjskich urzędników przed zakusami chińskich gospodarzy. Mieliby oni podobno proponować niezbyt przyzwoite usługi Brytyjczykom, by wkupić się w ich łaski i próbować szpiegować panią premier. Taka sytuacja miała przydarzyła się w 2008 roku delegacji Gordona Browna (sprawa wyszła na jaw dzięki wspomnieniom doradcy ówczesnego premiera, Damiena McBride'a wydanym w 2013 roku), dlatego teraz Londyn chucha na zimne. Cały personel wyposażono w tymczasowe telefony komórkowe oraz nowe adresy emailowe, by przeszkodzić ewentualnym atakom hakerów. Ze względu na możliwe podglądanie przy pomocy kamer video zaleca się nawet przebieranie pod kołdrą w hotelowych pokojach.
Prawdziwe i z kolei zupełnie nieprzewidziane nieprzyjemności spotkały amerykańskiego prezydenta chwilę po przylocie. Chińscy agenci bezpieczeństwa powstrzymali w ostrych słowach amerykańskich dziennikarzy, a wśród nich także i doradcę ds. bezpieczeństwa Susan Rice, gdy ci chcieli podejść bliżej do swojego szefa. Amerykanie usłyszeli, że to nie ich lotnisko i że nie są u siebie, więc mają się podporządkować Chińczykom. Podobno ci, którzy wywołali zamieszanie, nie wiedzieli że wśród przedstawicieli mediów była pani Rice. Chwilę później Amerykanie mieli problem, by dołączyć do Obamy w oficjalnym konwoju, a sam prezydent nie dostał zgody na wspólną konferencję prasową z Xi Jinpingiem. Briefing strony amerykańskiej nie dostał się także na antenę państwowej telewizji.