Tak o lipcowej reformie procedury karnej wyraził się prezes Stowarzyszenia Sędziów Polskich Iustitia, sędzia Sądu Okręgowego w Szczecinie Maciej Strączyński. Pięciometrowa kałuża to oczywiście konieczność przestawienia procedury karnej z epoki furmanki i gołębia pocztowego na epokę społeczeństwa informacyjnego. Trzymetrowy skok to lipcowa reforma – połowiczna, niezdecydowana, bo projektodawcy bali się zerwać ze schematami, wskutek czego, oczywiście, i korzyści są mniejsze, niż powinny. Mimo wszystko był to skok we właściwym kierunku.
Gołąb pocztowy kontra e-mail
Obowiązujący dziś kodeks postępowania karnego pochodzi z 1997 r. Tylko formalnie. W rzeczywistości w dotychczasowej (do 30 czerwca 2015 r.) treści był to niemal dosłownie przepisany kodeks z 1969 roku. Ten zaś z kolei powielał rozwiązania zawarte w kodeksie z 1928 r. – który jednak tylko z nazwy pochodził sprzed wojny, bo zasadniczy kształt nadała mu stalinowska nowela z 1950 r. Tak więc zrąb przepisów obowiązującej do niedawna procedury karnej pochodzi z czasów, które w historii polskiego prawa określa się mianem „łajdackich" (Andrzej Rzepliński, „Sądownictwo w Polsce Ludowej. Między dyspozycyjnością a niezawisłością", Oficyna Wydawnicza „Pokolenie", Warszawa 1989). Z 1928 r. pozostały w zasadzie tylko przepisy natury technicznej, regulujące terminy, doręczenia itp. Dopiero to spojrzenie wstecz ukazuje prawdziwy powód, dla którego reforma procedury karnej w Polsce A.D. 2015 stała się konieczna. Bo, oczywiście, powodem nie jest to, że „dotychczasowa formuła się wyczerpała". To tylko efektowny wytrych pozbawiony rzeczywistego znaczenia.
Otóż przepisy rodem z 1928 r., oparte, przypomnijmy, na jeszcze starszych przepisach procedur zaborczych, pochodzących z połowy XIX w., po 90 latach i kilku rewolucjach technologicznych stały się archaiczne. Rozwiązania rodem z epoki kolei żelaznej i telegrafu sprawdzały się jeszcze do niedawna, ale w postindustrialnym społeczeństwie informacyjnym są już tylko rażącym przeżytkiem. Przepisy o technice doręczeń, technice prowadzenia rozpraw, technice obrotu dokumentami (w 100 proc. papierowej) kiedyś były gwarancją uczciwości i sprawności procesu – dziś stanowią tylko sztuczne ograniczenia. Technikalia procesu karnego wymagają otwarcia na nowe sposoby komunikacji i uwzględnienia wielokrotnie większej mobilności społeczeństwa. Dziś nie jest już tak, że listonosz zna wszystkich w swoim obwodzie, a podróż do sądu zajmuje dwa dni. Dlatego te przepisy wymagają – przy zachowaniu dotychczasowego dorobku – napisania od nowa.
Widmo prokuratora Wyszyńskiego
Jest jednak sprawa ważniejsza od archaiczności technikaliów procesowych. W charakterystycznym dla PRL świecie półprawd i fasadowych haseł nie robiono tajemnicy z tego, że prawo karne, w szczególności jego gałąź proceduralna, nie służy rządom prawa, lecz jest częścią aparatu represji. Praktyka PRL-owskiego wymiaru sprawiedliwości już od początku istnienia wyraźnie świadczyła o tym, że sąd karny nie istniał po to, by służyć społeczeństwu, by chronić uczciwych ludzi przed nieuczciwością, lecz po to, by skutecznie zmuszać mieszkańców Polski do posłuszeństwa komunistycznym władzom.
Stosownie do tego założenia w PRL to nie sąd karny decydował o stosowaniu represji karnej. Organem wymierzającym sprawiedliwość był prokurator – partyjno-państwowy funkcjonariusz odpowiedzialny za prowadzenie polityki partii „na odcinku" karania. Sąd był dekoracją, utrzymywaną po części z tradycji, a po części, zwłaszcza za późnego PRL, dla zachowania przed zagranicą pozorów, że system jest cywilizowany i przestrzega praw człowieka. Dołożono starań, by zorganizować system sądowniczy maksymalnie kontrolowany przez władzę polityczną. System selekcji sędziów do awansów i funkcji został oparty na kryterium spolegliwości wobec aktualnej linii partii i poleceń przełożonych. To spowodowało, że w instancji odwoławczej orzekali w zasadzie wyłącznie sędziowie posłuszni nakazom władz, które uosabiały w tym przypadku organy ścigania.