Jeszcze ponad rok temu pacjent, który padł ofiarą błędu lekarza, nie miał szans na dochodzenie sprawiedliwości. Przegrywał z korporacją medyków – która zwykle nie krzywdzi kolegów – albo z ekspertami. Udowodnienie winy przed sądem wymaga opinii biegłego. Oczywiście lekarza. Okazywało się, że biegli są tak zawaleni pracą, że nie mają czasu jej wydać. A gdy w końcu prokuratura czy sąd znaleźli chętnego, to często dopiero po trzech latach stwierdzał on, że była to zawiniona pomyłka.

Widząc bezkarność lekarzy, każdy, kto chciał dochodzić sprawiedliwości, kalkulował, czy ma na to siły i czas. Będąc bezsilny, często rezygnował. Aż w końcu łaskawy ustawodawca ułatwił nieco walkę ze złymi medykami.

Działające od stycznia ubiegłego roku komisje nie są doskonałe, ale mają określony czas na wydanie decyzji, czy doszło do błędu, czy nie. I okazuje się, że poszkodowani chętnie z nich korzystają. I nie zniechęcają ich niskie odszkodowania – maksymalnie 300 tys. za śmierć bliskiej osoby. Jeśli bowiem komisja przyzna, że doszło do błędu w sztuce, poszkodowani mogą zrezygnować z jej decyzji i pójść do sądu. Ten może orzec nawet milion złotych odszkodowania i rentę. A z glejtem od komisji wygranie sprawy jest prostsze.

Z pewnością komisje nie będą batem na lekarzy i ich własne sądy. Jednak kropla drąży skałę i może kilka przegranych procesów zmieni ich podejście do sprawiedliwości. A adwokaci też nie próżnują. Dzięki nim, komisjom i świadomym pacjentom zamiatanie fuszerki pod dywan powinno być coraz  trudniejsze. I może w końcu lekarze, dbając o dobrą opinię swojego środowiska, sami zrobią porządek z mniej zdolnymi kolegami.