Władimir Putin coraz bardziej zagraża Europie. Za parę miesięcy Donald Trump może wrócić do Białego Domu i odciąć się od naszego kontynentu, od NATO. A i w samej Wspólnocie narasta fala nacjonalistycznego populizmu. Emmanuel Macron stawia sprawę jasno: Unia jest śmiertelna, może tego wszystkiego nie przetrwać.
Weszliśmy w okres polityki siły. Kto jej nie ma, ten nie istnieje. Albo Unia stanie się potęgą polityczną, wojskową finansową czy przemysłową i obok Stanów Zjednoczonych, Chin i Rosji będzie miała swoje miejsce za stołem, gdzie są podejmowane decyzje, albo wejdziemy w skład menu dla Putina, Xi i innych.
Tyle że wiele krajów, w szczególności tych mniejszych, nie chce słyszeć nawet o minimalnej reformie, jaką byłoby ograniczenie prawa weta przy podejmowaniu przez Radę UE decyzji w polityce obronnej i zagranicznej.
Nie ma czasu do stracenia. To nie my decydujemy o tempie, w jakim się zmienia świat. Jeśli nie podejmiemy działań natychmiast, inni pójdą do przodu. Dlatego jeśli nie da się przeprowadzić koniecznych zmian w gronie wszystkich krajów Unii, musi tego dokonać grupa tych państw, które są na to zdecydowane. Tyle że to będzie reforma podwójna. Przejęciu większych kompetencji przez Brukselę musi towarzyszyć demokratyzacja procesu podejmowania decyzji w europejskiej centrali.
Od zawarcia traktatu lizbońskiego w 2007 roku przywódcy Unii nie chcieli otwierać europejskich traktatów. Obawiali się, że proces ten wymknie się spod kontroli, bo każda ze stolic będzie forsowała swoje postulaty. Dziś to jeszcze bardziej ryzykowne, skoro nawet w takich krajach założycielskich Wspólnoty, jak Włochy czy Holandia, rządzi skrajna prawica.
Otwarcie traktatów jest niezbędne, bo zmiana, jakiej potrzebuje Unia, jest zbyt głęboka, aby można ją było przeprowadzić w ramach istniejącego prawa. Wystarczy, aby na otwarcie traktatów zdecydowało się 14 spośród 27 przywódców Unii, z czym nie będzie problemów. Gdyby zaś któreś państwo zawetowało uzgodniony pakiet reform, można zawrzeć umowę międzynarodową, pomijając je, działając poza UE. Tak zrobiono w 2012 r. z paktem fiskalnym, którego nie akceptowały Czechy i Wielka Brytania. Największe osiągnięcia integracji, jak euro czy strefa Schengen, były możliwe dzięki budowie Europy wielu prędkości: dopiero kiedy okazało się, że dana inicjatywa w gronie kilku państw jest sukcesem, przyłączyli się do niej inni.
Czytaj więcej
Kordon sanitarny został przełamany. W Hadze powstaje koalicyjny gabinet, w którym najwięcej do powiedzenia będzie miał Geert Wilders.
Jakie reformy są niezbędne?
Gdy idzie o weto w Radzie UE, powinno ono zostać ograniczone tylko do szczególnych przypadków, jak decyzja o przyjęciu do Wspólnoty nowego państwa. Trudności, jakie już trzeci rok z rzędu mamy w uzgodnieniu kolejnych pakietów sankcji na Rosję, pokazują, że otrzymanie obecnego systemu prowadzi do paraliżu. Ale potrzebujemy też innych zmian. Jedną z nich jest zasadnicze wzmocnienie kompetencji Parlamentu Europejskiego. Dziś Komisja Europejska ma monopol inicjatywy ustawodawczej. Takie prawo musi uzyskać i europarlament, tak aby się stał pełnoprawną władzą ustawodawczą Wspólnoty. Musi on także współdecydować na równych prawach z Radą UE o ustanowieniu nowego prawa we wszystkich dziedzinach. Ale Unia powinna też uzyskać własne, stałe dochody podatkowe, czy to z ceł pobieranych na granicach, czy praw do emisji CO2. W ten sposób jej budżet będzie się opierał na trwałych podstawach i przestanie być zależny od decyzji podejmowanych co kilka lat przez przywódców Unii. Wreszcie musimy wyciągnąć wnioski z niezwykłego sukcesu, jakim jest fundusz odbudowy po pandemii. Po raz pierwszy udało się go sfinansować dzięki uwspólnotowieniu długu, emisji gwarantowanych przez Brukselę obligacji. To jednak nie powinna być jednorazowa inicjatywa, ale stały model finansowania naszych działań.