Wielkie, czarne litery krzyczą: „Milei 2023: la esperanza de un pais mejor” (nadzieja na lepszy kraj). Zza kartonu widać czarne, zmęczone oczy. Zdjęcie dziewczyny uchwyconej w tłumie, który w nocy z niedzieli na poniedziałek powitał swojego zwycięzcę na gigantycznej Avenida 9 de Julio przecinającej 25-milionowe Buenos Aires być może najlepiej tłumaczy wyniki tych wyborów prezydenckich. To opowieść o kraju, który jeszcze do lat trzydziestych XX wieku należał do grona paru najbogatszych państw świata, ale dziś nie jest w stanie zapewnić nawet minimalnych warunków bytowych 40 proc. społeczeństwa.
Milei, który dał się poznać dzięki prowokacyjnym wystąpieniom w telewizji, zaledwie dwa lata temu wszedł do polityki (jest deputowanym). Ale w minioną niedzielę otrzymał 55,8 procent głosów wobec 44,2 proc. dla dotychczasowego ministra gospodarki Sergio Massa.
Czytaj więcej
Znamy wyniki drugiej tury wyborów prezydenckich w Argentynie. Nowym prezydentem będzie Javier Milei, liberał, który w kampanii obiecywał likwidację banku centralnego i dolaryzację kraju. Jego rywal, peronista Sergio Massa, pogratulował Mileiemu zwycięstwa.
- To trzy miliony głosów przewagi. Peronizm nigdy nie poniósł w otwartych wyborach takiej porażki - mówi „Rzeczpospolitej” Carlos Malamud, znawca Ameryki Łacińskiej w instytucie Real Elcano w Madrycie.
Likwidacja państwa
Chodzi o powołany na przełomie lat trzydziestych i czterdziestych przez generała Juana Perona (i jego żonę Evitę) ruch, który był swoistą mieszkanką nacjonalizmu, protekcjonizmu i osłon socjalnych i wydał 9 prezydentów (w tym kończącego urzędowanie Alberto Fernandeza). Tylko w ostatnich 30 latach doprowadził do podwojenia wydatków państwa. Argentyńczycy przez pokolenia dawali się uwieść populistycznym hasłom, ale tym razem głęboki kryzys gospodarczy, w tym inflacja sięgająca 143 proc. rocznie i załamanie kursu peso, skłonił ich do postawienia na zupełnie nieznaną kartę.