Rz: Pamięta pan wybory z 4 czerwca 1989 roku? Jak pan, prześladowany za komuny działacz „Solidarności", się wtedy czuł?
Byłem w euforii, bo uważałam, że zarówno Okrągły Stół, jak i późniejsze wybory przerwały jałowy dryf Polski, który trwał od późnego Gierka, a wziął się stąd, że komuniści dysponowali siłą i aparatem państwa, ale nic nie umieli zrobić, a opozycja miała dobre pomysły, ale brakowało jej siły, aby wygrać i je przeforsować. Z drugiej strony osobiście znalazłem się w szczególnej sytuacji. Wypadłem z głównego nurtu, a nawet byłem zwalczany. Jeden z uczestników Okrągłego Stołu, kolega z celi, powiedział wtedy, że Andrzej Gwiazda, Marian Jurczyk, Anna Walentynowicz i Jan Rulewski są już na śmietniku historii. Najbardziej zaskoczył mnie jednak fakt, że już kilka miesięcy po wyborach architekci Okrągłego Stołu zaczęli wywracać ten mebel. Obie strony zaczęły dezerterować, w tym strona solidarnościowa z Lechem Wałęsą na czele, i wszystko zaczęło się sypać.
Jaka miała być wolna Polska w pana wyobrażeniach?
Mówi się, że 4 czerwca 1989 roku to było święto wolności. Ale hasłami, które nieśliśmy na sztandarach, były: wolność, sprawiedliwość, godność i prawda. Wolność mamy. Z prawdą sytuacja jest bardziej złożona. Jak się poszpera, to można ją wyłuskać, ale trzeba się namęczyć. Przed Okrągłym Stołem sytuacja była jasna – komuna kłamała, a opozycja mówiła prawdę. Dzisiaj nie jest to jednoznaczne dlatego, że zaginął etos dziennikarza-intelektualisty, a media zostały skomercjalizowane i poddane algorytmom oglądalności.
A co z godnością i sprawiedliwością?