Okazuje się jednak, że nie ma się czego bać. Wszystkie interpretacje są dla podatników korzystne. Fiskus nie chce podatku, liberalnie podchodzi też do dokumentowania wydatków na prąd czy internet.
Przypomnijmy, że zgodnie z nowymi przepisami pracodawca musi zapewnić pracującym zdalnie odpowiednie narzędzia i materiały. Musi też pokryć koszty home office, przede wszystkim usług telekomunikacyjnych czy energii elektrycznej. Może wypłacać ryczałty odpowiadające przewidywanym kosztom. Jeśli pracownik wykorzystuje w domu własny sprzęt (np. komputer czy telefon), przysługuje mu za to pieniężny ekwiwalent.
Nie ma przychodu od ryczałtu
Z przepisów o pracy zdalnej wynika, że to, co pracownicy dostaną od firmy (ryczałty, ekwiwalenty, narzędzia, zwrot kosztów), nie jest ich przychodem. Pracodawca (który jako płatnik odpowiada za rozliczenie świadczeń dla zatrudnionych osób) nie musi więc potrącać im podatku.
Jak wyliczyć kwoty dodatków, aby skarbówka ich nie zakwestionowała? Przepisy o zdalnej pracy stanowią, że „przy ustalaniu wysokości ekwiwalentu albo ryczałtu bierze się pod uwagę w szczególności normy zużycia materiałów i narzędzi pracy, w tym urządzeń technicznych, ich udokumentowane ceny rynkowe oraz ilość materiału wykorzystanego na potrzeby pracodawcy i ceny rynkowe tego materiału, a także normy zużycia energii elektrycznej oraz koszty usług telekomunikacyjnych”.
Czy fiskus może uznać, że świadczenia są wyższe niż faktyczne koszty zdalnej pracy, i naliczyć dodatkowy przychód oraz podatek? Może. Ale dotychczasowe interpretacje pokazują, że skarbówka niespecjalnie ma na to ochotę.