Sikora. Wspomnienie o Jerzym Giedroyciu

Jerzy Giedroyc, założyciel Instytutu Literackiego, redaktor „Kultury", wydawca i polityk, należał do najwybitniejszych Polaków XX wieku. Całe swoje życie poświęcił walce o wolną, demokratyczną Polskę, której – kto wie – może nie odzyskalibyśmy tak szybko bez niego i jego współpracowników.

Publikacja: 11.09.2020 18:00

Sikora. Wspomnienie o Jerzym Giedroyciu

Foto: Instytut Literacki

Jak dziś pamiętam swoją pierwszą wizytę w Maisons-Laffitte. To był 6 czerwca 1981, w notesie Redaktora z tego okresu zapisane: „SKS Kraków". Dzień po przyjeździe do Paryża Andrzej Mietkowski i ja – młodzi działacze Studenckiego Komitetu Solidarności z Krakowa – zadzwoniliśmy do Lafitu i ku naszemu zdumieniu dostaliśmy audiencję już na następny dzień i to w dodatku w sobotę! Jak wielu przed nami i po nas, z dworca Maisons-Laffitte, szliśmy do Domu „Kultury" niekończącą się avenue Charles de Gaulle, onieśmieleni i na „nogach jak z waty".

Cóż za zaskoczenie! Na progu przywitali nas, starszy dokładnie o pół wieku redaktor Jerzy Giedroyc i pani Zofia Hertz. Usiedliśmy w „Jardin d'hiver" i tu zaczęło się „przesłuchanie" na temat tego, co dzieje się w kraju, szczególnie w Krakowie – skąd przybywaliśmy. Dość szybko okazało się, że „nasza wiedza" była już „przestarzała", albowiem z Polski wyjechaliśmy w marcu. Tym bardziej że Redaktor nie wypytywał nas „ogólnie", tylko zadawał konkretne pytania dotyczące tak konkretnych wydarzeń, jak i konkretnych osób. Przy czym już po kilkunastu minutach nasze onieśmielenie rozbroił sam Redaktor, traktując nas jako równorzędnych partnerów. Zdumiała nas wiedza, jaką dysponował na temat Krakowa, zdumiało nas, że wiedział, jaką rolę spełnialiśmy my sami, zdumiała i zaskoczyła nas przychylność, z jaką nas traktował.

Po wyczerpaniu tematu „opozycyjnego Krakowa" Redaktor i pani Zofia zapytali, jakie są nasze dalsze plany, a gdy dowiedzieli się, że zamierzamy spędzić w Paryżu kilka miesięcy, by zapracować na podróż i powrót do Polski samochodem przez południe Europy – zaoferowali nam pracę w „Kulturze", na co natychmiast przystaliśmy, rozpoczynając ją już od poniedziałku.

Z dwóch szczęściarzy większym okazałem się ja. Andrzejowi przypadła praca bardzo konkretna – pakowanie paczek z książkami, frankowanie gigantycznej liczby listów i paczek (w Instytucie mamy m.in. ok. 150 tysięcy listów „od" i „do" Redaktora, co jest najprawdopodobniej epistolograficznym rekordem świata XX wieku) i zawożenie tego wszystkiego wózkiem na pocztę. Prawie każdorazowo były to trzy–cztery worki pocztowe z przesyłkami.

A więc Andrzejowi przypadło zajęcie „fizyczne", a ja dostałem jedną z najprzyjemniejszych prac, jakie trafiły mi się w życiu: porządkowanie fantastycznej biblioteki Redaktora. W Laficie (lub w „Mezonie", jak mawiał Leopold Unger) było już wówczas blisko 50 tysięcy książek, a moją rolą było wyciągnięcie każdej z nich z półki, otrzepanie z kurzu, odłożenie dubletów czy książek z dedykacjami (a było ich dużo!). Siedziałem, więc sobie na drabince i namiętnie podczytywałem, przeglądałem i „dotykałem" rozmaitego rodzaju skarbów, bo biblioteka Redaktora była i jest czymś absolutnie wyjątkowym.

Jak się okazało, zawierała „skarby" nie tylko bibliofilskie. Któregoś dnia znalazłem wciśnięte między półkę a ścianę, w miejscu, do którego ciężko było się dostać, trzy zakurzone obrazy Józefa Czapskiego. Akurat przez ogród przechodził pan Józef, podbiegłem do niego podekscytowany z obrazami, a on sam był jeszcze bardziej podekscytowany, wyściskał mnie, zaczął opowiadać o tych obrazach, o których był przekonany, że przepadły gdzieś na zawsze. Pan Józef narobił takiego rabanu, że z Jardin d'hiver „przytupał" sam pan Jerzy i pani Zofia zobaczyć, co też takiego się stało.

Praca w bibliotece była bez dwóch zdań „wymyślona" dla mnie, owszem, kiedyś do zrobienia, ale nie była to rzecz pilna.

Jeździliśmy codziennie – jeszcze wówczas pociągiem z Saint-Lazare – do Maisons-Laffitte, do tego magicznego miejsca, gdzie spotykaliśmy niezwykłych ludzi: przede wszystkim sam Redaktor, pani Zofia Hertz, pan Henryk Giedroyc („Dudek") i Józef Czapski. Marii Czapskiej już nie poznaliśmy, zmarła kilka dni przed naszym przyjazdem, a o Zygmuncie Hertzu, który zmarł w 1979 r. słyszeliśmy jedynie ciekawe i zabawne opowieści. Ale mieliśmy też szansę na obcowanie z rozmaitymi wybitnymi gośćmi; przede wszystkim byli to Gustaw Herling-Grudziński, Stefan Kisielewski oraz rozmaici inni „wielcy" goście z kraju i z zagranicy, którzy często przemieszkiwali w „stajenkach" – gdzie na parterze była część biblioteki, a na pierwszym piętrze pokoje gościnne. Widywałem w związku z tym, gości „Kultury" kilka razy dziennie, jak wspinali się po stromych schodach. Ale bardzo często zatrzymywali się przy mnie, miałem więc wyjątkową okazję poznać wielu wybitnych ludzi.

Kiedyś, jeszcze chyba latem, zamieszkał w Laficie Zdzisław Najder, który całe dnie spędzał z radiem przy uchu, czy to w domu, czy w ogrodzie, a z jego pokoiku dochodziły do mnie ciągle trzaski i szumy zagłuszanego Radia Wolna Europa. Najder dużo rozmawiał z Redaktorem. Bardzo mnie ta sytuacja dziwiła, nie śmiałem zapytać, aż do momentu, w którym mianowano go szefem Radia Wolna Europa. Wtedy zrozumiałem, że po prostu przygotowywał się (pod okiem Redaktora) do objęcia tej funkcji, za co później został w Polsce skazany zaocznie na karę śmierci. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że za tą nominacją „stał" m.in. „wszechmocny Giedroyc", chociaż później między obu panami sprawy mocno się skomplikowały, aż do momentu całkowitego zerwania kontaktów.

Z Redaktorem zdarzało mi się dość często rozmawiać, uznał on bowiem, że moja orientacja dotycząca Niezależnego Zrzeszenia Studentów czy w ogóle spraw młodzieżowych przyda mu się w redagowaniu pisma. Ale konsultowałem nie tylko teksty tego typu, często także rozmaite materiały krakowskie. I tak, dawał mi do konsultacji listy czy artykuły np. od Jacka Czaputowicza, Jarosława Guzego czy Jana Rokity. I to moje „zajęcie" – „konsultanta" – trwało przez wiele lat. Wielokrotnie przyprowadzałem też do Redaktora ludzi z tych kręgów, służyłem więc za swego rodzaju pośrednika. Czymś zupełnie innym było prowadzenie przeze mnie w latach 80. comiesięcznej „Kroniki francuskiej", a jeszcze czymś innym współpraca „zawodowo-techniczna" – od połowy lat 80. w założonej wspólnie z Anną Bernhardt (Oleńka, primo voto Mietkowska) firmie „Aktis". Składaliśmy wszystkie rzeczy Instytutu: miesięcznik, kwartalnik i książki Biblioteki „Kultury".

***

Ponieważ do Paryża przyjechaliśmy po miesięcznym pobycie u Andrzeja Chileckiego, bliskiego współpracownika Redaktora w Niemczech, mieliśmy jakieś sprawy czy rzeczy do przekazania z Kolonii. W którymś momencie napomknąłem Redaktorowi, że odwiedziliśmy Barbarę Toporską i Józefa Mackiewicza w Monachium. Natychmiast się ożywił i poprosił o dokładną relację z tego spotkania; pytał, czy rzeczywiście u nich taka bieda, pytał – jak sobie w ogóle Mackiewiczowie dają radę. Oczywiście opowiedziałem wszystko w szczegółach, bo spotkanie w Monachium było dla mnie wstrząsające: wielki pisarz i znakomita pisarka pośrodku rzeczywistej biedy. Przy czym niezwykła gościnność i przyjęcie nas, „młodzików", jak ludzi, których znają od dawna. Podczas gdy my liczyliśmy na pół godziny, no, może godzinę rozmowy, zostaliśmy przez kilka.

Z Andrzejem nosiliśmy wodę z podwórka do czegoś w rodzaju toalety za przepierzeniem, które znajdowało się w „salonie". „Głodnych was nie wypuścimy"– powiedzieli starsi państwo i Oleńka pomogła pani Toporskiej nakryć do stołu, na którym, jak „deus ex machina", pojawiły się różnego rodzaju proste, ale bardzo smakowite potrawy. Na koniec nie zabrakło pysznej nalewki robionej chyba przez pana Józefa. Druga rzecz, która zaskoczyła mnie podczas tej wizyty, to olbrzymie zainteresowanie państwa Mackiewiczów tym, co się dzieje w Polsce. Odpowiadaliśmy na dziesiątki wszelakiego rodzaju pytań. Zaskoczyło mnie to, albowiem miałem wizję Józefa Mackiewicza jako wielkiego pisarza, ale skupionego na przeszłości, dla którego dzisiejsza, komunistyczna Polska nie istnieje. Jak się okazało, była to wizja całkowicie wypaczona.

O tym wszystkim opowiedziałem redaktorowi Giedroyciowi, który najbardziej przejął się sytuacją materialną Mackiewiczów. Kto wie – może również pod wpływem tej relacji – Redaktor ufundował roczne stypendium dla Józefa Mackiewicza; niestety było to już w ostatnim roku życia autora „Drogi donikąd", ale być może, choć trochę, ten ostatni rok był dla „samotników z Monachium" finansowo nieco lżejszy. Opisałem tę wizytę szerzej, dlatego że przywykło się mówić, że to Zygmunt Hertz był tym, który zajmował się bezustannie pomocą dla potrzebujących jej w kraju czy za granicą. To bezsprzeczna prawda, ale nie wspomina się o tym, ile w tej dziedzinie robił sam Redaktor. Wystarczy poczytać jego olbrzymią korespondencję, aby zobaczyć, ile czasu poświęcał na organizowanie rozmaitego rodzaju pomocy – od paczek z żywnością po załatwianie stypendiów, mieszkań, zatrudnienia etc.

Tuż po 13 grudnia 1981 Andrzej Mietkowski odszedł z „Kultury", bo zajął się organizowaniem pomocy dla kraju, ja odszedłem chyba w marcu 1982, kiedy to już w żaden sposób nie mogłem pogodzić emigracyjnej działalności „solidarnościowej" z codzienną pracą w Laficie. Przy czym Redaktor doskonale te nasze „odejścia" rozumiał; wiedział, że nowa emigracja „solidarnościowa" musi zbudować swoje struktury i podstawy bytu.

Z pracy w Maisons-Laffitte mam dziesiątki wspomnień, „migawek" sytuacji, z których trudno wybrać te najciekawsze, czasami jednak drobiazgi są bardziej znaczące od rzeczy, nazwijmy to – sierioznych. I tak np. bardzo wbiło mi się w pamięć codzienne palenie przez Redaktora rozmaitych – tajnych prawdopodobnie – papierów w beczce tuż obok pawilonu, w którym ślęczałem nad książkami. Redaktor chodził już wówczas bardzo powoli, z koszem w ręce, z którego wysypywał zawartość do beczki i podpalał. Stał przy ogniu trawiącym, Bóg wie, jak istotne rzeczy, długie minuty. Widać było, że to nie jest zwykła czynność, lecz jakiś... bo ja wiem – rytuał. Pojąłem to, przechodząc kiedyś obok Redaktora wynoszącego ze swojego gabinetu kosz. Odruchowo zaproponowałem, czy mu nie pomóc i nie zanieść kosza lub po prostu spalić te papiery. Uprzejmie mi podziękował... Chwilę potem Gustaw Herling-Grudziński, który był świadkiem tej sceny, podszedł do mnie i powiedział, żebym nigdy nie proponował tego rodzaju pomocy – „bo to jest robota Redaktora"! W pierwszej chwili uwaga ta ubawiła mnie, później zrozumiałem istotę tej codziennej wędrówki Redaktora do magicznej beczki. Ileż sekretów ona pochłonęła!

Kiedy w 1983 roku braliśmy ślub z Agatą, wręczyłem zaproszenia oczywiście wszystkim mieszkańcom Domu „Kultury". Już po „zaprzysiężeniu", przed paryskim ratuszem, zebrał się spory tłum naszych przyjaciół i nagle wyłonił się z niego Redaktor, którego zupełnie nie spodziewaliśmy się – chodził już wówczas bardzo słabo. Złożył nam życzenia i gratulacje i zniknął w taki sam sposób, w jaki się pojawił. Ale jednemu z moich kolegów udało się zrobić jedno zdjęcie z tej sceny, dość niecodzienne, albowiem wokół młodej pary stali: Kniaź Jerzy Giedroyc i Zofia Hertz, a obok XX. Jadwiga i Adam Czartoryscy, wszyscy w podobnym, sędziwym wieku. Zresztą później często przekazywałem im wzajemne pozdrowienia, które zawsze wyglądały tak samo: „jak się miewa redaktor Giedroyc?" Na co ja: „dobrze, tylko ma duże problemy z chodzeniem", na co dziadek stryjeczny Agaty: „widzisz, u mnie zupełnie odwrotnie: chodzę jak „młodzieniaszek", tylko głowa nie ta..." Zwrotne pozdrowienia wyglądały zazwyczaj analogicznie.

Tuż przed śmiercią Redaktora przygotowałem kilkadziesiąt listów Funduszu Pomocy Niezależnej Literaturze i Nauce Polskiej do podpisania przez „najbardziej znanych", czyli Czesława Miłosza i redaktora Giedroycia do rozmaitych polskich fundacji i przedsiębiorstw z prośbą o pomoc finansową. Pod koniec tygodnia, z gotowym listem, zadzwoniłem do „Kultury", z zapytaniem, kiedy w przyszłym tygodniu mógłbym wpaść, żeby to wszystko podpisać. Redaktor odpowiedział mi – niech pan przyjedzie w niedzielę, bardzo źle się czuję i wolałbym to załatwić jak najszybciej. Siedzieliśmy w Jardin d'hiver nad tymi listami. W tak złym stanie Redaktora jeszcze nie widziałem, męczyło go nawet proste, wydawałoby się, podpisywanie. Chyba następnego tygodnia przewieziono go do szpitala, z którego już nie wyszedł. Listy, po podpisaniu ich przez Czesława Miłosza w Krakowie, postanowiliśmy mimo wszystko rozesłać, ze skutkiem mizernym; na kilkadziesiąt instytucji zareagowała jedna: Elektrownie Szczytowo-Pompowe SA ze Szczecina.

***

14 września, rano, ze smutną wiadomością zadzwoniła do mnie pani Zofia, z prośbą, żebym przyjechał do Lafitu. Następnego dnia p. Zofia z p. Henrykiem „wzięli mnie na stronę" i zaproponowali mi, żebym dołączył do nich na stałe do pracy, a także żebym wszedł do zarządu Instytutu na stanowisko sekretarza. Bez zastanawiania się przyjąłem tę zaszczytną dla mnie propozycję. Do śmierci prowadzącej odtąd firmę pani Zofii byłem czymś w rodzaju jej osobistego sekretarza i spędziłem z nią na codziennej, bieżącej pracy lub wysłuchiwaniu wspomnień prawie trzy lata. Później (2003–2010) byłem kimś w rodzaju „prawej ręki" ówczesnego prezesa Stowarzyszenia – Henryka Giedroycia, który jeszcze przed śmiercią wyznaczył mnie publicznie na swego następcę. Funkcję prezesa pełniłem do czerwca 2019 roku, po czym ster przejęła kilkakrotnie już tu wspominana – Oleńka Bernhardt.

***

Ten niecały rok pobytu w latach 1981–1982 dzień w dzień w Laficie zaowocował bliską współpracą. Bywałem bardzo częstym gościem w „Kulturze", a jeszcze częściej rozmówcą telefonicznym. Pojawialiśmy się tam i w weekendy z dziećmi, jak i w tygodniu w sprawach zawodowych, jako że byłem odpowiedzialny za Solidarność Regionu Małopolska, za krakowskie wydawnictwa oraz pisma podziemne (a z kolei jako sekretarz Mirosława Chojeckiego, mającego m.in. pieczę nad całym przerzutem sprzętu i funduszy z zagranicy do Polski – siedziałem głęboko w sprawach przemytu). Te funkcje oraz „moja wiedza" uniemożliwiły mi wyjazd na pogrzeb Ojca w 1985 roku.

Gdy okazało się, że na Zachodzie jest w sprzedaży lekarstwo, które mogłoby mu pomóc – szalenie drogie – Mirek zrobił zbiórkę wśród przyjaciół. Już następnego dnia dostałem telefon od redaktora Giedroycia przejętego moją sytuacją i z prośbą, żebym przyjechał do Lafitu, bo chcieli mi udzielić pożyczki. Od Redaktora, pani Zofii, pana Henryka i Józefa Czapskiego dostałem wówczas ponad dziesięć tysięcy franków, które – jak się na miejscu okazało – nie było żadną pożyczką, lecz darem. (Sprowadzone do Polski lekarstwa, nie uratowały mojego Ojca, ale być może przedłużyły mu życie o kilka miesięcy).

Bodajże w 1985 roku Redaktor poprosił mnie, żebym przyjechał w ważnej sprawie – okazało się, że proponuje mi objęcie funkcji sekretarza Funduszu Pomocy Niezależnej Nauce i Literaturze Polskiej, której prezesem był Czesław Miłosz, a osobą najaktywniejszą – najstarszy z członków – Redaktor. Do zarządu poza wymienionymi wchodzili jeszcze Konstanty Jeleński – spiritus movens tego przedsięwzięcia, Gustaw Herling-Grudziński, Wojciech Karpiński, Krzysztof Pomian, Olga Scherer i dotychczasowy sekretarz powstałej tuż po 13 grudnia 1981 instytucji – Mirek Chojecki, który w pewnym momencie nie był w stanie funkcjonować w tak wielu inicjatywach, które prowadził. Ponieważ zastępując często Mirka w spotkaniach Funduszu, byłem dobrze zorientowany we wszystkim, więc propozycja była czymś naturalnym. Zabawne, że Redaktor – wiedząc, iż również mam sporo zajęć – argumentował: „niech się pan nie przejmuje, ta instytucja nie potrwa dłużej niż kilka miesięcy, nie zajmie więc to panu dużo czasu i tylko dokończy pan rozpoczęte sprawy". Fundusz przetrwał jeszcze kilkanaście lat, zamknęliśmy go w 2002 roku.

***

W 1943 roku Adolf Bocheński pisał do Wacława Zbyszewskiego: „Jurek G. z każdym rokiem się wyrabia i uważam go zupełnie stanowczo w naszym pokoleniu za najpoważniejszego kandydata na premiera, gdyby te kandydatury były wybierane stosownie do istotnej wartości człowieka. Jego zasadnicze zalety to jest sztuka postępowania z ludźmi, sztuka organizowania i rzeczowość. (...) Giedroyc natomiast to jest »capacitas«, która może sięgnąć tam, gdzie się sprawy decydują".

Prawie pół wieku później, w 1992 roku, brat Adolfa, Aleksander Bocheński pisał w liście do Jerzego Giedroycia: „Gdybyś był młodszy, miałbyś na pewno szanse, jako kandydat na Prezydenta w przyszłej kadencji. Po prostu każdy Polak myśli mniej więcej to samo, co Ty – tylko jakoś nikt tego tak jasno i do końca nie mówi".

Historia potoczyła się inaczej, Jerzy Giedroyc funkcji państwowych nie pełnił, a jednak z odległego od kraju Maisons-Laffitte „sięgnął tam, gdzie się sprawy decydują".

Krzysztof Pomian zapytał kiedyś retorycznie: czy któryś z młodych historyków jest w stanie wymienić wszystkich premierów II i III Rzeczypospolitej? Obawiał się, że nie, natomiast Giedroycia, który był JEDYNY, znają mniej lub lepiej nie tylko historycy. Przyjeżdżali do Niego prezydenci i premierzy, wysłuchiwali jego rad. Inną rzeczą jest, co z tych spotkań wynikało – sam Redaktor złudzeń nie miał: „...jak dotąd z mego miotania nic nie wychodzi. Poza »Kulturą« zabieram głos gdzie tylko mogę, do Maisons-Laffitte ciągną jak do cadyka z Góry Kalwarii różni dygnitarze, ale to jałowa gadanina, z której nic nie wynika. Pocieszam się jednym z powiedzeń Marszałka Piłsudskiego, że głową muru się nie przebije, ale jak nie ma innych narzędzi, to trzeba i tego próbować. No, ale jak dotąd, mur jest nienaruszony, a głowa w coraz gorszym stanie" (z listu J. Giedroycia do Marii Ofierskiej z listopada 1992).

W latach 90., kiedy Jerzy Giedroyc publikował w swoim piśmie „Notatki Redaktora", część polskich elit przyjmowała je niechętnie, a nawet pobłażliwie. Uważano, iż Redaktor utracił poczucie realizmu. Niektórzy ośmielali się nazywać go wręcz „oderwanym od rzeczywistości starcem".

„Kultura" i Redaktor traktowani byli, owszem, jak legenda; ale pismo i jego Redaktora ignorowano. Był to smutny czas dla Jerzego Giedroycia, był to smutny czas również w wymiarze czysto ludzkim; do Lafitu przyjeżdżało coraz mniej osób, telefony milczały. Później jednak falami wracały dyskusje wokół politycznych koncepcji wypracowanych na łamach giedroyciowego pisma, będącego do dzisiaj punktem odniesienia w wielu kwestiach zasadniczych.

Jerzy Giedroyc, założyciel Instytutu Literackiego, redaktor „Kultury", wydawca i polityk, należał do najwybitniejszych Polaków XX wieku. Całe swoje życie poświęcił walce o wolną, demokratyczną Polskę, której – kto wie – może nie odzyskalibyśmy tak szybko bez niego i jego współpracowników. Tych kilka określeń osoby Redaktora w niewielkim stopniu oddaje rzeczywistość jego renesansowych zdolności. W ostatnim numerze „Zeszytów Historycznych" (171, 2010) w artykule pt. „Kustosz Pamięci" Wojciech Karpiński celnie sportretował Jerzego Giedroycia. Pozwolę sobie zacytować jego słowa:

„W wypadku Giedroycia mamy do czynienia z owocnym splotem czterech elementów: był redaktorem polityki (suflerem idei, krytykiem poczynań statystów i ugrupowań); był redaktorem kultury polskiej (przede wszystkim literatury), był wydawcą (organizował administracje pism, zapewniał ich finansowanie), był wreszcie archiwistą (stworzył bazę dokumentacyjną do swojej działalności, troszczył się o utrwalanie zapisów przeszłości). Okazał niezwykły organizacyjny talent w czterech dziedzinach: polityki, kultury, finansów, dokumentacji. Talent w każdej z tych dziedzin jest rzadki, złączenie tych talentów w jednej osobowości było zjawiskiem jedynym. To załączenie stoi u podstaw głębi i trwałości oddziaływania Jerzego Giedroycia".

***

Jego „Kultura" była miesięcznikiem wyjątkowym, a najwięksi pisarze, jak Czesław Miłosz, Witold Gombrowicz czy Józef Czapski, znaleźli swoje miejsce w kolekcji wydawniczej Biblioteki „Kultury". Wiele z wydawanych przez Jerzego Giedroycia dzieł weszło do kanonu polskiej literatury. On i garstka ludzi skupionych wokół niego wydała blisko 400 książek, 637 numerów „Kultury", czyli kilkaset tysięcy „zaczernionych" i zredagowanych stron – to fenomen na skalę światową – przez 53 lata nieprzerwanie ukazywało się comiesięczne pismo. Dodać jeszcze trzeba 171 numerów kwartalnika „Zeszyty Historyczne" (przed śmiercią Redaktor zredagował ich 133).

Przez 54 lata, do śmierci Jerzego Giedroycia, Instytut Literacki publikował rocznie średnio siedem książek, dziesięć numerów „Kultury" i najpierw dwa, a potem cztery numery rocznie „Zeszytów Historycznych". Z dzisiejszej perspektywy to niewiarygodne, że tak mała grupka mogła dokonać tak wiele. Przy czym nie wspominam tutaj o olbrzymiej pracy politycznej, bo to, że Instytut Literacki był najważniejszym ośrodkiem myśli i pracy politycznej na uchodźstwie, nie ulega żadnej wątpliwości, ale opisanie tej pracy przekroczyłoby znacznie ramy tej wypowiedzi.

Jak pisał Zbigniew Brzeziński w „Tygodniku Powszechnym" tuż po śmierci Redaktora (nr 40, 1 X 2000), Giedroyc był człowiekiem z misją i człowiekiem z wizją. Dlatego też najlepiej byłoby oddać głos samemu Redaktorowi, który w opublikowanym w „Autobiografii na cztery ręce" „Przesłaniu" zawarł w sposób najpełniejszy swoją wizję przyszłej Niepodległej Polski.

***

Jak się pan czuje, panie redaktorze?

– Jak najgorzej, jak najgorzej, proszę pana...

To – obok – „ma się rozumieć" – chyba najczęściej wypowiadane słowa przez redaktora Jerzego Giedroycia.

Jak mówił w nieopublikowanym wywiadzie z Teresą Torańską: miał „naturę apokaliptyczną", z chwilą, gdy następuje katastrofa – dobrze się czuje, zaczyna pracę organizacyjną (np. po klęsce wrześniowej). Jerzy Giedroyc miał oczywiście swój „ogród sekretny", do którego nikt – może poza młodszym bratem Henrykiem „Dudkiem" – nie miał dostępu, ale i też czasami „odkrywał się" jako zwykły z „krwi i kości człowiek".

Nie zgadzam się z obiegowymi opiniami przedstawiającymi Jerzego Giedroycia jako człowieka „nielubiącego ludzi", nieprzystępnego odludka, który codziennie rano nakładał na siebie „pancerz" i „maskę", które miały go chronić przed okazywaniem uczuć. W mojej pamięci Jerzy Giedroyc takim nie jest, a miałem szczęście współpracować z nim blisko przez prawie 20 lat.

– Wojciech Sikora, Maisons-Laffitte, 2020

Autor jest wieloletnim współpracownikiem Redaktora Jerzego Giedroycia i pracownikiem paryskiej „Kultury" oraz byłym prezesem Instytutu Literackiego (w latach 2010–2019)

Tekst pochodzi z książki „Redaktor. 20 lat bez Kultury" pod redakcją prof. Iwony Hofman, która ukazała się w tym roku nakładem Wydawnictwa UMCS

Tytuł i lead pochodzą od redakcji

Jak dziś pamiętam swoją pierwszą wizytę w Maisons-Laffitte. To był 6 czerwca 1981, w notesie Redaktora z tego okresu zapisane: „SKS Kraków". Dzień po przyjeździe do Paryża Andrzej Mietkowski i ja – młodzi działacze Studenckiego Komitetu Solidarności z Krakowa – zadzwoniliśmy do Lafitu i ku naszemu zdumieniu dostaliśmy audiencję już na następny dzień i to w dodatku w sobotę! Jak wielu przed nami i po nas, z dworca Maisons-Laffitte, szliśmy do Domu „Kultury" niekończącą się avenue Charles de Gaulle, onieśmieleni i na „nogach jak z waty".

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał