Jak dziś pamiętam swoją pierwszą wizytę w Maisons-Laffitte. To był 6 czerwca 1981, w notesie Redaktora z tego okresu zapisane: „SKS Kraków". Dzień po przyjeździe do Paryża Andrzej Mietkowski i ja – młodzi działacze Studenckiego Komitetu Solidarności z Krakowa – zadzwoniliśmy do Lafitu i ku naszemu zdumieniu dostaliśmy audiencję już na następny dzień i to w dodatku w sobotę! Jak wielu przed nami i po nas, z dworca Maisons-Laffitte, szliśmy do Domu „Kultury" niekończącą się avenue Charles de Gaulle, onieśmieleni i na „nogach jak z waty".
Cóż za zaskoczenie! Na progu przywitali nas, starszy dokładnie o pół wieku redaktor Jerzy Giedroyc i pani Zofia Hertz. Usiedliśmy w „Jardin d'hiver" i tu zaczęło się „przesłuchanie" na temat tego, co dzieje się w kraju, szczególnie w Krakowie – skąd przybywaliśmy. Dość szybko okazało się, że „nasza wiedza" była już „przestarzała", albowiem z Polski wyjechaliśmy w marcu. Tym bardziej że Redaktor nie wypytywał nas „ogólnie", tylko zadawał konkretne pytania dotyczące tak konkretnych wydarzeń, jak i konkretnych osób. Przy czym już po kilkunastu minutach nasze onieśmielenie rozbroił sam Redaktor, traktując nas jako równorzędnych partnerów. Zdumiała nas wiedza, jaką dysponował na temat Krakowa, zdumiało nas, że wiedział, jaką rolę spełnialiśmy my sami, zdumiała i zaskoczyła nas przychylność, z jaką nas traktował.
Po wyczerpaniu tematu „opozycyjnego Krakowa" Redaktor i pani Zofia zapytali, jakie są nasze dalsze plany, a gdy dowiedzieli się, że zamierzamy spędzić w Paryżu kilka miesięcy, by zapracować na podróż i powrót do Polski samochodem przez południe Europy – zaoferowali nam pracę w „Kulturze", na co natychmiast przystaliśmy, rozpoczynając ją już od poniedziałku.
Z dwóch szczęściarzy większym okazałem się ja. Andrzejowi przypadła praca bardzo konkretna – pakowanie paczek z książkami, frankowanie gigantycznej liczby listów i paczek (w Instytucie mamy m.in. ok. 150 tysięcy listów „od" i „do" Redaktora, co jest najprawdopodobniej epistolograficznym rekordem świata XX wieku) i zawożenie tego wszystkiego wózkiem na pocztę. Prawie każdorazowo były to trzy–cztery worki pocztowe z przesyłkami.
A więc Andrzejowi przypadło zajęcie „fizyczne", a ja dostałem jedną z najprzyjemniejszych prac, jakie trafiły mi się w życiu: porządkowanie fantastycznej biblioteki Redaktora. W Laficie (lub w „Mezonie", jak mawiał Leopold Unger) było już wówczas blisko 50 tysięcy książek, a moją rolą było wyciągnięcie każdej z nich z półki, otrzepanie z kurzu, odłożenie dubletów czy książek z dedykacjami (a było ich dużo!). Siedziałem, więc sobie na drabince i namiętnie podczytywałem, przeglądałem i „dotykałem" rozmaitego rodzaju skarbów, bo biblioteka Redaktora była i jest czymś absolutnie wyjątkowym.