W Ameryce kult bohaterów kwitnie w najlepsze. Imperium potrzebuje cnót żołnierskich i propaguje je przez edukację i kulturę masową. Piechota morska nie narzeka na brak rekrutów – kandydatów na bohaterów. Co roku w ostatni poniedziałek maja Amerykanie w Dniu Pamięci (Memorial Day) oddają hołd weteranom. Na pęczki jest bohaterów w hollywoodzkich filmach.
W realu trochę jest o nich trudniej. Nadrabia się więc gwiazdami futbolu. Ostatnio wiele radości sprawił Amerykanom pilot samolotu pasażerskiego kapitan Sullenberger, zręcznie lądując w rzece Hudson. Wykazał nie tylko wiele zimnej krwi, lecz potem także skromność i powściągliwość w przyjmowaniu zbiorowych hołdów, co także wymaga swoistego bohaterstwa.
Europa jest podobno postheroiczna. Stawia na negocjacje i perswazje, miękkie środki władzy, multilateralizm. Cnoty militarne nie są w cenie. Mimo to także w Europie nie maleje zapotrzebowanie na bohaterów, na pozytywne wzorce osobowe. Komuś przecież trzeba przyznawać liczne nagrody, w których najczęściej nie chodzi nawet o uhonorowanie ofiarowanego, ale o celebrację ofiarodawców. Laureaci świadczą o ofiarodawcach – o ich szlachetnych intencjach, prawym charakterze, właściwej politycznej postawie.
Niestety, powoli wyczerpuje się pula ofiar okupacyjnych i wojennych prześladowań, których obdarowywanie nie łączyło się z żadnym ryzykiem. Dlatego najczęściej nagradza się bohaterów słowa – tych, którzy odważnie głoszą rzeczy słuszne i tylko słuszne.
Ale ten, kto mówi same słuszne rzeczy, zazwyczaj ma już mało do powiedzenia. Nikomu nie przyszłoby do głowy dać Nagrodę im. Karola Wielkiego Lechowi Wałęsie lub Bronisławowi Geremkowi, gdy w czasach „Solidarności” rzeczywiście przemawiał przez nich duch dziejów. Wtedy większe szanse miał Mieczysław Rakowski.