Dziennik dawał Gombrowiczowi niezależność. Mógł w nim komentować siebie do woli, stać się własnym krytykiem, glosatorem, sędzią i reżyserem. Mógł prowadzić batalię z całym światem o własną wybitność. Słowem, mógł grać.
Notabene, dzięki składane Najwyższemu za dziennik to też swego rodzaju igraszka, Gombrowicz bowiem wykreślał linię podziału pomiędzy wierzącymi, wszystko jedno, czy w Pana Boga czy w Komunizm (ja bym tutaj dorzucił parę innych wiar, na przykład w Mamonę lub w Demokrację), oraz niewierzącymi, to znaczy tymi, którzy nie wierzą nawet we własną niewiarę. Do ostatnich zaliczał siebie.
Dziennik dopomógł mu osiągnąć swobodę „snucia wątków, zupełnie jakby się wybierało ścieżki w lesie, nie wiedząc, dokąd one zaprowadzą ani co nas oczekuje", to znaczy tę właściwość literatury, którą Gombrowicz cenił najbardziej. Żaden inny żanr literacki nie daje jej w takim stopniu. Powieść, opowiadanie czy dramat, bo tymi gatunkami oprócz dziennika się parał, narzucają wewnętrzną logikę, sceny, postacie, pojęcia, obrazy układają się w określony szyfr i żądają dopełnienia, dyktują resztę. Dziennik natomiast daje wolną rękę, dzisiaj piszesz o tym, jutro o tamtym, pojutrze o siamtym, wczoraj byłeś na serio, dziś stroisz miny do czytelnika, a nazajutrz wywracasz na nice to, cóżeś pozawczoraj gadał. Jedynie daty wyznaczają rytm dziennika, upływ dni jest rdzeniem narracji, a cała reszta obraca się na osi czasu jak kęsy mięsa na rożnie. Czas oraz tożsamość diarysty stanowią osnowę tradycyjnych diariuszów.
W przypadku dziennika Gombrowicza mamy do czynienia z dziennikiem nietypowym. Zamiast datować zapiski zgodnie z zasadami linearnej chronologii, autor w kółko powtarza nazwy dni tygodnia, jak gdyby chciał pokazać, że nie jest ważne, kiedy dany zapis powstał (kogo to dzisiaj obchodzi kromie biografów pisarza?), czy słynny epizod z żukami na piasku miał miejsce w połowie stycznia czy na początku lutego? Lecz z drugiej strony wyznaje, że jego wrażliwość na kalendarz rośnie i że oddaje się buchalterii dat, gdyż życie przecieka przez daty jak woda przez palce, a chciałoby się ostawić po sobie jakieś ślady. Tożsamość diarysty również nie zawsze jest jasna, czasami autor występuje w trzeciej osobie liczby pojedynczej, co niby pozwala, zdaniem Gombrowicza, na większą szczerość (a jednocześnie zbliża jego Dziennik do jego powieści, w których bohater także nazywa się Witold Gombrowicz), ale w rozmowie z Dominikiem de Roux dodał, że jako pisarz niczego bardziej się nie lęka niż szczerości, bo tylko „sztuczność pozwala artyście na zbliżenie się do prawd wstydliwych". Na darmo zatem szukalibyśmy w jego dzienniku zwierzeń, przekonań czy obrazków z życia. Dziennik to ostra gra z czytelnikiem. Gra oparta na bluffie.
Gombrowicz zadawał pytanie, dla kogo pisze ten dziennik. Jeśli dla siebie, czemu oddaje do druku, a jeśli dla czytelnika, to czemu udaje, że rozmawia ze sobą? Owa dwuznaczność dawała mu atut do ręki, grając własnym „ja", mógł wystawić czytelnika na durnia. We wtorek zakładał maskę filozofa, aby go w piątek zdemaskować szlagonem, w środę występował jako europejski awangardzista, by w sobotę kwestionować awangardę z pozycji polskiego hreczkosieja, w niedzielę wygłaszał plebejską tyradę, a w kolejny poniedziałek powracał do roli szlagona i tak dalej, i tak dalej wkoło Witoldo. Była to strategia, którą sam wydumał: „Wprowadzając was za kulisy mojej istoty, zmuszam siebie do wycofania się w jeszcze dalszą głąb". W życiu igrał podobnież, z intelektualistami udawał arystokratę, z arystokracją filistra, argentyńską prowincję drażnił Paryżem, a paryski beau monde przygłupem z prowincji... Nie chciał, aby inni nim grali. Wolał sam się rozgrywać. I do tego używał dziennika.
Odbierając Dziennikowi charakter zwierzeń, a tym samym rezygnując z dokumentacji własnego życia (toli porządku dnia, toli wewnętrznego bezładu...), Gombrowicz uczynił z diariusza narzędzie swej kreacji, czyli sposób kształtowania się na oczach ludzi. Nie „taki jestem", wyjaśniał Dominikowi de Roux, ale „takim chcę być dla was". Przy tym narzędzie to pracowało i w drugą stronę. Ukazując się na łamach „Kultury", dziennik urobił swojego autora. Ba, był jego sposobem bycia.