Co chce nam powiedzieć Gombrowicz

Dziennik północny

Publikacja: 02.07.2011 01:01

W drzwiach pracowni Martusza na huśtawce się kołysze, do mamy gaworzy. I tak będziemy kołysać się wz

W drzwiach pracowni Martusza na huśtawce się kołysze, do mamy gaworzy. I tak będziemy kołysać się wzajem, ilekroć kiedyś będziesz to czytała

Foto: Archiwum, Eino Tielkinen Eino Tielkinen

Red

3 maja



Już po raz enty obserwuję przez okna swojej pracowni nad Oniego tajanie lodu na jeziorze i za każdym razem dziwowisko jest inne. To misterium przeobrażenia martwej natury w żywioł wodny. Wyobraźcie sobie pustą przestrzeń przed oczyma, białe pole skute lodem i przywalone śniegiem do horyzontu, głuche i nieruchome przez wiele miesięcy, ni śladu życia, żadnego ruchu, zupełnie nic. Jedynie wiatr czasami skręca pióropusze z białego pyłu, chwilę nimi pohula i przegania won. Nawet słońce nie jest w stanie ożywić tego landszaftu, bo samo zimą ledwie zipie, a wychynąwszy się zza widnokręgu jak z okopu, siura ukradkiem, sącząc żółtą poświatę na lód. Dopiero w kwietniu, gdy cienie się wydłużają, lód namaka i czernieje. To znak, że skoro misteryjne dziwowisko się zacznie.



Onieżskie dziwowisko od wielu czynników zależy. Przede wszystkim od pogody i lodu. Inaczej lód taje w słońcu, a inaczej w plusze, wiatr go spiętrza, mgła pojada, fala zbryla. Czasem fiu i znika w oczach, zanim się obaczysz, innym razem dogorywa w czarnych krach, czasem parą się uniesie albo śryżem sczeźnie, a niekiedy lśni na głazach, powleczonych nim jak lukrem, chociaż w wodzie go już niet... Towarzyszą temu dźwięki, a to huki, a to pęki, różne trzaski i grochoty, sapy, zgrzyt, chrzęst. No i ruszać się zaczyna! To, co dotąd było stałe, nieruchome i zdawałoby się martwe, wtem ożywa, tu się rysuje, ówdzie szczeliną rozwiera, tam staje dęba, gdzie indziej się zapada jakby landszaft przed moimi oknami raptem dostał kopa. A nad tym wszystkim czajki bzikują zygzakiem z radości.

Oto jeszcze wczoraj kontemplowałem w okiennych ramach martwą naturę, w nocy porwisty siewier (wiatr północny) wydął resztę kier i śryżu z Wielkiej Zatoki, a dziś się kołyszę za stołem, na którym to piszę, jak gdybym płynął. Wraz ze mną kołyszą się ściany, pieczka, kufer, szafa i książki na półkach, po powale biegają zajączki od słonecznych pobłysków na chełbi i odbijając się na powierzchni zielonego czaju, iskrzą w chińskiej filiżance z szaroróżowej glinki.

W otwartych drzwiach pracowni Martusza na huśtawce się kołysze, do mamy gaworzy. I tak będziemy kołysać się wzajem, ilekroć kiedyś będziesz to czytała.

11 maja

Dzięki Ci też,  Najwyższy, za Dziennik.

Gombrowicz

Dziennik dawał Gombrowiczowi niezależność. Mógł w nim komentować siebie do woli, stać się własnym krytykiem, glosatorem, sędzią i reżyserem. Mógł prowadzić batalię z całym światem o własną wybitność. Słowem, mógł grać.

Notabene, dzięki  składane Najwyższemu za dziennik to też swego rodzaju igraszka, Gombrowicz bowiem wykreślał linię podziału pomiędzy wierzącymi, wszystko jedno, czy w Pana Boga czy w Komunizm (ja bym tutaj dorzucił parę innych wiar, na przykład w Mamonę lub w Demokrację), oraz niewierzącymi, to znaczy tymi, którzy nie wierzą nawet we własną niewiarę. Do ostatnich zaliczał siebie.

Dziennik dopomógł mu osiągnąć swobodę „snucia wątków, zupełnie jakby się wybierało ścieżki w lesie, nie wiedząc, dokąd one zaprowadzą ani co nas oczekuje", to znaczy tę właściwość literatury, którą Gombrowicz cenił najbardziej. Żaden inny żanr literacki nie daje jej w takim stopniu. Powieść, opowiadanie czy dramat, bo tymi gatunkami oprócz dziennika się parał, narzucają wewnętrzną logikę, sceny, postacie, pojęcia, obrazy układają się w określony szyfr i żądają dopełnienia, dyktują resztę. Dziennik natomiast daje wolną rękę, dzisiaj piszesz o tym, jutro o tamtym, pojutrze o siamtym, wczoraj byłeś na serio, dziś stroisz miny do czytelnika, a nazajutrz wywracasz na nice to, cóżeś pozawczoraj gadał. Jedynie daty wyznaczają rytm dziennika, upływ dni jest rdzeniem narracji, a cała reszta obraca się na osi czasu jak kęsy mięsa na rożnie. Czas oraz tożsamość diarysty stanowią osnowę tradycyjnych diariuszów.

W przypadku dziennika Gombrowicza mamy do czynienia z dziennikiem nietypowym. Zamiast datować zapiski zgodnie z zasadami linearnej chronologii, autor w kółko powtarza nazwy dni tygodnia, jak gdyby chciał pokazać, że nie jest ważne, kiedy dany zapis powstał (kogo to dzisiaj obchodzi kromie biografów pisarza?), czy słynny epizod z żukami na piasku miał miejsce w połowie stycznia czy na początku lutego? Lecz z drugiej strony wyznaje, że jego wrażliwość na kalendarz rośnie i że oddaje się buchalterii dat, gdyż życie przecieka przez daty jak woda przez palce, a chciałoby się ostawić po sobie jakieś ślady. Tożsamość diarysty również nie zawsze jest jasna, czasami autor występuje w trzeciej osobie liczby pojedynczej, co niby pozwala, zdaniem Gombrowicza, na większą szczerość (a jednocześnie zbliża jego Dziennik do jego powieści, w których bohater także nazywa się Witold Gombrowicz), ale w rozmowie z Dominikiem de Roux dodał, że jako pisarz niczego bardziej się nie lęka niż szczerości, bo tylko „sztuczność pozwala artyście na zbliżenie się do prawd wstydliwych". Na darmo zatem szukalibyśmy w jego dzienniku zwierzeń, przekonań czy obrazków z życia. Dziennik to ostra gra z czytelnikiem. Gra oparta na bluffie.

Gombrowicz zadawał pytanie, dla kogo pisze ten dziennik. Jeśli dla siebie, czemu oddaje do druku, a jeśli dla czytelnika, to czemu udaje, że rozmawia ze sobą? Owa dwuznaczność dawała mu atut do ręki, grając własnym „ja", mógł wystawić czytelnika na durnia. We wtorek zakładał maskę filozofa, aby go w piątek zdemaskować szlagonem, w środę występował jako europejski awangardzista, by w sobotę kwestionować awangardę z pozycji polskiego hreczkosieja, w niedzielę wygłaszał plebejską tyradę, a w kolejny poniedziałek powracał do roli szlagona i tak dalej, i tak dalej wkoło Witoldo. Była to strategia, którą sam wydumał: „Wprowadzając was za kulisy mojej istoty, zmuszam siebie do wycofania się w jeszcze dalszą głąb". W życiu igrał podobnież, z intelektualistami udawał arystokratę, z arystokracją filistra, argentyńską prowincję drażnił Paryżem, a paryski beau monde przygłupem z prowincji... Nie chciał, aby inni nim grali. Wolał sam się rozgrywać. I do tego używał dziennika.

Odbierając Dziennikowi charakter zwierzeń, a tym samym rezygnując z dokumentacji własnego życia (toli porządku dnia, toli wewnętrznego bezładu...), Gombrowicz uczynił z diariusza narzędzie swej kreacji, czyli sposób kształtowania się na oczach ludzi. Nie „taki jestem", wyjaśniał Dominikowi de Roux, ale „takim chcę być dla was". Przy tym narzędzie to pracowało i w drugą stronę. Ukazując się na łamach „Kultury", dziennik urobił swojego autora. Ba, był jego sposobem bycia.

Owa zwrotna relacja pomiędzy autorem a jego dziennikiem najbardziej mnie zafrapowała w pracy magisterskiej. Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że po latach mój dziennik będzie w tejże „Kulturze" drukowany...

19 maja

... a za oknem wiosna rozbuchała się na dobre! W mgnieniu oka zarośla pokryły się bladozielonkawym pyłem, z daleka to wygląda jak rosa lub mgła, darń prze do nieba z taką mocą, że czarne grzędy ziemi, którą wieczorem kopałem w ogrodzie, rano znowu zielenieją, a z podziemnych rozłogów to tu, to tam pędy topoli strzelają tak szybko, że nie nadążam ich wycinać. Ledwie brzozy pąkami zapachniały, a już listkami do słońca się mienią, lepkie topolowe łuski przyklejają się do nóg, a lubczyk, rzewień, pokrzywa i szczaw gotowe są do jadła.

Ech, wiosenne surówki na śniadanie. Jakby się żuło światło słoneczne w zielonych włóknach. I żal mi Gombrowicza, kiedy czytam, że codziennie śniadał dwoma jajkami, w dni nieparzyste na miękko, a w parzyste na twardo.

22 maja

Gombrowicz demonstracyjnie rozpoczął swój dziennik od wielokrotnie powtórzonego „ja". Później wyjaśnił, że wstawił to „ja" do wydania książkowego (zamiast wstępu) jako wyzwanie rzucone ogólnym tendencjom, które panowały w owym czasie, Kościół bowiem zwalczał „ja" za niemoralność, Nauka za sprzeczność z obiektywizmem, a inne prądy epoki za antysocjalność, egoizm i egocentryzm. Można zatem powiedzieć, że wywiesił to „ja" na przekór modom i trendom jako sztandar i ruszył z nim do walki na śmierć i życie z Formą.

Forma była obsesją Gombrowicza. Widział ją wszędzie, nie tylko w sferze międzyludzkiej, gdzie człowiek kształtuje człeka, to znaczy przyprawia mu „gębę", ale i w przestrzeni kosmicznej (chodzi o naszą percepcję świata), gdzie każdy kształt domaga się jakiegoś zaokrąglenia. W rozmowie z Dominikiem de Roux nazywał to imperatywem formy, akcentując dwojaki stosunek człowieka do formy: albo jesteś podmiotem formy, stwarzasz ją i narzucasz innym, albo pod naciskiem z zewnątrz (czy to ludzi, czy kultury) pozwalasz, by twoja forma uległa zniekształceniu, i wówczas stajesz się obiektem formy. Forma przenika do głębi, wystarczy nieco zmienić ton głosu, aby nie móc wypowiedzieć pewnych treści, pomyśleć, a nawet odczuć... Jedyną skuteczną metodą walki z formą jest dystans do niej, na przykład przez jej karykaturowanie. Dystans ją unaocznia i nie pozwala się z nią utożsamiać, mając formę na oku, jesteś bez przerwy świadomy swojego „ja". Czyli tego „kogoś", kto się dystansuje.

W powieściach i dramatach Gombrowicz pokazywał różne sposoby zniekształcania człowieka przez formę, począwszy od domowej i szkolnej tresury, a kończąc na zbiorowych obrzędach i rytach, dziennik zaś posłużył mu do stworzenia własnej formy i narzucenia jej innym. W tym również i tobie, drogi czytelniku, dopóki nie pojmiesz, że ta gombrowiczowska forma stała się dla niego pułapką. Sam to przyznał, żaląc się pod koniec życia, że tak długo wojował z formą, aż stał się „pisarzem formy" i zanim się obejrzał, jął służyć Gombrowiczowi, którego dotąd narzucał innym. Najtrudniej walczyć z własną skorupą. Można nakładać maski, robić miny i drzeć koty, wykrzywiając kolejne „gęby" do lustra dziennika albo do kawiarnianej publiki, ale i tak w końcu walniesz głową o ścianę... Bo pod tym „ja" niczego nie ma! Jest tylko ból, a potem nicość.

?

Oto główny dylemat Gombrowicza i zarazem ów zakręt, na którym nasze drogi rozeszły się na dobre. Żyłem wtedy od paru lat na Sołowkach, mając codziennie prawosławny klasztor przed oczyma, czytałem protopopa Awwakuma i Upaniszady, a kiedy po dłuższej przerwie zajrzałem znów do Gombrowicza, od razu poruszyło mnie to, czego wcześniej nie zauważałem: nihilizm! „Ależ bo, gdy już nie ma się czego uczepić – pisał w dzienniku – człowiek może jeszcze uczepić się siebie...". Zatem to „ja" nie było sztandarem, lecz ostatnią deską ratunku? Raptem ujrzałem Gombrowicza jako owego pajączka (mówiąc jego słowami), co na własnej niteczce dobrodusznie zwisając, chce ruszyć z posad bryłę ziemi i pchnąć ją na nowe tory.

Różnice pomiędzy zachodnią nicością a wschodnią pustką nieraz opisywano wedle zasady im mądrzej, tym głupiej, dlatego nie będę się wysilał. Zwłaszcza że to bardziej kwestia praktyki medytacyjnej niż rozszczepianie włosa na czworo... Jedno tylko rzeknę, że Gombrowicz i tutaj stał „pomiędzy", bo jeśli się weń wczytać, to łacno zauważyć, że jego forma ma coś z hinduskiej mai, nie mówiąc już o ruskiej bladzi ze słynnej frazy protopopa Awwakuma: „Synu, zali nie rozumiesz, że cała ta zewnętrzna bladź, to nic innego, jeno czar i marność, i zguba". Bladź tu nie kurwę oznacza, lecz złudę. Dlatego to „ja" Gombrowicza sytuuję pomiędzy ego i bladzią, co w sumie na jedno wychodzi! Pytanie tylko, kim jest ów „ktoś", kto stworzył Gombrowicza i potąd narzucał go innym, aż w końcu jął mu służyć? Być może odpowiedzi należy poszukać w dzienniku. Ja do tej pory jej nie znalazłem... Może wam się uda.

26 maja

Pora się żegnać z Gombrowiczem, bo właśnie czeremcha w Zaonieżu zakwitła, czas kartoszkę sadzić. Powietrze pachnie, aż w głowie krąży, i jest tak smaczne, że z każdym oddechem czuję, jakbym je jadł. Na tarło poszedł leszcz.

Rano przejrzałem wspomnienia Rity, żony Gombrowicza, i pomyślałem, że to za nią powinien złożyć dank Najwyższemu przede wszystkim! Taki podarek losu nie każdemu się zdarza na starość. Rita opisała szczegółowo ich wspólne życie w Vence na południu Francji. Były to ostatnie lata Gombrowicza.

Jego dziennik z tego okresu jest lakoniczny. Pierwszy zapis o Vence pojawia się dopiero rok po osiedleniu... Widać, że stary pisarz nie doganiał już życia. Był schorowany i zgorzkniały, cóż z tego, mówił, że u schyłku przyszła i sława i pieniądze, jeśli nie można z nich korzystać. Jeszcze napisał paszkwil o Dantem, za co go Ungaretti odsądził od czci i wiary, jeszcze udzielił sam sobie wywiadu dla „Die Welt", w którym powiedział, że „czytać jest nie mniej twórcze, niż pisać", jeszcze się poprzekomarzał z tym i z tamtym, przytoczył kąśliwe słowa o Polakach: „świnia świni tyłek ślini", dostał nagrodę Formentor, zagrał na nosie i pokazał język, lecz więcej w tym było siły bezwładu niż dawnej werwy. Sam w końcu wyznał: „Nie wiem, co pisać".

Rita wspominała, i sam Gombrowicz również gdzieś o tym mówił, że dojrzewało w nim coś nowego, nie bardzo wiadomo co. Miało to być krótkie, zgodnie z duchem czasów, dlatego nie powieść, bo powieść jest za długa, ale i nie dramat, bo dramat to kwestia techniki, chodziło raczej o coś bliższego muzyce, gdzie można szlifować formę jak Beethoven w czternastym kwartecie opus 131, tak prostym, a tak trudnym, i miało to być o zetknięciu człowieka z bólem, tylko dwie postacie, człowiek i mucha, która cierpi. Niestety, nie zdążył tego napisać, umarł.

Ból, cierpienie – w tym nie było zgrywy. To jedyne tematy, które Gombrowicz traktował poważnie. „Ból urzeczywistnia, pisał, człowiek rzeczywisty to człowiek, którego boli". Takich wyznań w dzienniku sporo. Ilekroć czytelnik natyka się na nie, od razu czuje zmianę tonu. Pojawia się trwożna nuta. Przy tym nie chodzi tylko o ból człowieka, ale także o ból zwierzęcia, o ból rośliny. Dlatego nawet gdyby uwierzył w Boga, katolicyzm był dla niego nie do przyjęcia za lekceważenie bólu wszelkiego stworzenia prócz człeka. Ale Gombrowicz nie wierzył, a żadna filozofia na ból pociechy dotąd nie znalazła. Ba, wystarczy, że cię ząb zaboli, aby w ogóle odechciało się filozofować.

Zatem ból jako osnowa rzeczywistości. Boli mnie, a więc jestem. Jeszcze jestem...

?

Niekiedy wyobrażam sobie starego Gombrowicza, jak stoi na balkonie willi Alexandrine w centrum Vence i obserwuje przez lornetkę taras kafejki Select, w której czasami grywał w szachy. Zawsze był samotny śród ludzi. Rita wspominała, że gdy się poznali w Royaumont, uderzyła ją właśnie jego samotność! Był w sobie zadomowiony. To cecha wielkich eremitów, którzy przebywając wśród ludzi, pozostają w swojej celi.

3 maja

Już po raz enty obserwuję przez okna swojej pracowni nad Oniego tajanie lodu na jeziorze i za każdym razem dziwowisko jest inne. To misterium przeobrażenia martwej natury w żywioł wodny. Wyobraźcie sobie pustą przestrzeń przed oczyma, białe pole skute lodem i przywalone śniegiem do horyzontu, głuche i nieruchome przez wiele miesięcy, ni śladu życia, żadnego ruchu, zupełnie nic. Jedynie wiatr czasami skręca pióropusze z białego pyłu, chwilę nimi pohula i przegania won. Nawet słońce nie jest w stanie ożywić tego landszaftu, bo samo zimą ledwie zipie, a wychynąwszy się zza widnokręgu jak z okopu, siura ukradkiem, sącząc żółtą poświatę na lód. Dopiero w kwietniu, gdy cienie się wydłużają, lód namaka i czernieje. To znak, że skoro misteryjne dziwowisko się zacznie.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy